W utworze “Man of Golden Words” Andy Wood śpiewał: “Words and music – my only tools”. Konkretnie i wymownie. Nie dziwi zatem fakt, że projekt muzyczny, który powstał w 1990 roku po śmierci Andy’ego swoją nazwę zaczerpnął właśnie z tego utworu. A także wykorzystał zawarte w nim przesłanie i użył właśnie miłości oraz muzyki do stworzenia płyty, która przeszła do historii jako jedna z wybitniejszych płyt nagranych w latach 90-tych i zaliczających się do nurtu zwanego grungem.
O „Temple of the Dog” powstała już niezliczona ilość tekstów i trudno napisać o tym albumie coś odkrywczego. Ale nie bójcie się, nie zamierzam dziś wynajdować koła na nowo. Chcę natomiast napisać o tym, czym dla mnie jest ta płyta. A jest jak plaster z aloesem, kojąca i delikatna, choć jednocześnie mocna i skuteczna na wszelkie bolączki. Nie dość, że piękna muzycznie, oryginalna brzmieniowo (w końcu mieszają się tutaj naprawdę różne gatunki) to jeszcze pokazująca olbrzymi potencjał wszystkich muzyków biorących udział w nagraniach. Bo jakże można przejść obojętnie obok całego (obecnego) składu Pearl Jam grającego wspólnie z Chrisem Cornellem? Późniejsze wydarzenia potwierdziły, że w Temple of the Dog mieliśmy do czynienia z najwybitniejszymi artystami muzycznej sceny Seattle, którym w zaledwie dwa tygodnie udało się nagrać ponadczasowy krążek. I uwzględnić na nim choćby takie perły jak „Call me a Dog” i „Reach Down”.
Album nie miał nic wspólnego z brudnym czy niedbałym graniem, zawarte tu kompozycje wydawały się być spokojniejsze i niezwykle dopracowane. W „Call Me a Dog”, „All Night Thing” i „Times of Trouble” słyszymy nawet fortepian, na którym, swoją drogą, gra Rick Parashar – założyciel słynnego London Bridge Studio i producent płyty. Oprócz fortepianu panowie wykorzystali też brzmienie harmonijki ustnej i banjo, „Reach Down” wzbogacone zostało długą solówką gitarową a w „Wooden Jesus” Matt Cameron w specyficzny sposób posłużył się instrumentami perkusyjnymi. Warto wsłuchać się w ten utwór ponieważ instrumentalnie jest naprawdę cudownie wielowarstwowy.
Ewidentnym jest fakt, że Chris i koledzy nie zawiązali zespołu i nie nagrali „Temple of the Dog” z komercyjnych pobudek. Nie zastosowali tu bowiem żadnej z reguł, którymi rządzą się te wszystkie mające odnieść spektakularny sukces płyty. Utwory miały długą i rozbudowaną formę, nie były też typowymi hitami radiowymi, a album nie był nawet jakoś szczególnie promowany i uzyskał popularność dopiero po tym jak wybuchła moda na grunge (czyli pod koniec 1991 roku). Z krążka „Temple of the Dog” wydano zaledwie trzy single – „Hunger Strike”, “Say Hello 2 Heaven” oraz „Pushin’ Forward Back” ale tylko do tego pierwszego powstał teledysk (a będąc dokładniejszą – dwie wersje teledysku). Do dziś na You Tube odtworzono go ponad 60 milionów razy.
Temple of the Dog jako projekt posługujący się tą nazwą zagrali na żywo dosłownie kilka razy. Z pamiętnych koncertów warto wspomnieć natomiast o Sonic Evolution z 2015 roku oraz krótkiej trasie z 2016 roku zorganizowanej z okazji 25-lecia wydania jedynego albumu grupy. Były zakusy, aby panowie pojeździli również po Europie ale ostatecznie plany te nie doszły do skutku. Utwory z płyty „Temple of Dog” były za to uwzględniane przez Chrisa Cornella w jego solowych setlistach koncertowych. Podczas jedynego występu Chrisa w Polsce (pomijając oczywiście koncert Soundgarden) z repertuaru supergrupy wokalista wybrał jednak niestety tylko „Hunger Strike”.
Uważam wydanie albumu „Temple of the Dog” za piękny i, przede wszystkim nieprzemijający dowód przyjaźni i pamięci o przyjacielu. Nie sposób bowiem zajmować się tą płytą nie sięgając do postaci Andy’ego Wooda a co za tym idzie roli, jaką odegrał w historii powstania grunge’u.
We wspomnianym przeze mnie we wstępie utworze Mother Love Bone znajduje się też fragment: “Seems I been living in the temple of the dog, where would I live if I were a man of golden words”, w którym pojawia się nazwa zespołu zawiązanego z inicjatywy Chrisa Cornella. Inicjatywy, której siłą napędową były emocje, tęsknota i smutek związane z odejściem przyjaciela tak pięknie przekute w dźwięki i słowa.
Warto też przy okazji wspomnieć, że dzień wydania płyty „Temple of the Dog”, czyli 16 kwietnia ale 2010 roku uznać można za datę reaktywacji Soundgarden. Grupa (pod nazwą Nudedragons) wystąpiła wtedy na pierwszym od lat koncercie, który odbył się w klubie Showbox w Seattle. W tamtym momencie, w historii istnienia Soundgarden otwarty został zupełnie nowy i bardzo ciekawy rozdział.
Ja jednak dziś skupię się głównie na Temple of the Dog, w końcu 31 rocznica wydania wspaniałego i jedynego albumu tej supergrupy jest do tego doskonałym powodem.
Dla mnie osobiście kompozycja „Reach Down” przez długi czas była kwintesencją stylu grunge w ogóle. Genialny, prawie 12-minutowy kawałek. Powolny, mięsisty motyw przewodni w stylu z „Badmotorfinger” Soundgarden i tak ciężki, że toczy się niczym prawdziwy walec. Do tego długa solówka, a właściwie pojedynek gitarowy McCready/Gossard, który mógłby trwać jeszcze bez końca. O wokalu Chrisa nawet nie wspomnę, bo to oczywistość w jego najlepszym czasie – moment a cappella w trakcie utworu do dziś wywołuje u mnie ciary na plecach.
Poza tym płyta o wielu muzycznych obliczach. Zaś jeśli chodzi o Matta Camerona, oprócz wspomnianego przez Ciebie „Wooden Jesus”, swój nieoczywisty sposób gry ujawnił jeszcze w „Pushin’ Forward Back” oraz „Your Savior”.
Ja w ogóle uważam Matta za niezwykle zdolnego i wszechstronnego perkusistę co wielokrotnie zresztą udowodnił. A co do reszty to napisałam kiedyś, że płyta Temple of the Dog, wydanie singla „Hunger Strike” były dla mnie takim symbolicznym początkiem grunge’u, którego wybuch nastąpił po wydaniu przez Nirvanę „Smells Like Teen Spirit” i nadal podtrzymuję tę opinię. Ale „Temple of the Dog” była płytą inną niż wszystkie – słychać na niej i Soundgarden i późniejszy Pearl Jam a wszystko to okraszone wyraźnymi śladami bluesa i klasycznego rocka. Album nagrywany na spontanie, bez robienia czegokolwiek na siłę, bez presji, z czystej chęci uczczenia pamięci przyjaciela i wspólnego pogrania.Z takich pobudek powstają z reguły rzeczy najciekawsze.