Przyznając płycie „Superunknown” pięć gwiazdek na tyleż możliwych do przyznania jeden z krytyków muzycznych swoją ocenę uzasadnił pisząc: „’Superunknown’ został zaprojektowany jako arcydzieło i spełnia wszystkie jego wymogi.”. I właściwie na tym można by zakończyć ten wpis, jednak czwarty w dorobku album Soundgarden zasługuje na zdecydowanie więcej zachwytów.
Zacznijmy więc od tego, że komercyjnie płyta odniosła wielki sukces, sześciokrotnie pokrywając się platyną i zdobywając dwie statuetki Grammy, oraz, co tu dużo mówić, wyniosła zespół na zupełnie inny poziom popularności. Od momentu pojawienia się singla w postaci „Black Hole Sun” Soundgarden stał się rozpoznawalny głównie za sprawą tego utworu. Hit ten miał jednak także dodatkową zaletę – słuchacz, dla którego liczyła się nie tylko moda i podpowiedzi MTV dzięki niemu mógł poznać resztę bogatego i wspaniałego dorobku grupy.
„Superunknown”, choć mniej drapieżny niż poprzednie krążki Soundgarden, nie był płytą łatwą, miał też zupełnie niekomercyjną długość. Zamiast bezpiecznych 45 minut zespół zaserwował ich bowiem aż 73, a mniej więcej połowa utworów z tracklisty trwała ponad 5 minut.

Wraz z nową płytą nadeszły również pewne zmiany – zespół zdecydował się zatrudnić nowego producenta a album nagrać w Bad Animals Studio w Seattle, bo, jak powiedział Chris Cornell – trudno było nie skorzystać z dostępnej tam konsoli Neve. No właśnie, sam Cornell także się zmienił – długie, bujne loki zastąpił krótką fryzurą i stał się mniej skłonny do zdejmowania koszulki podczas koncertów. Poza tym, w swoich tekstach jeszcze głębiej zapuścił się w mroczne rejony duszy, poruszając w nich tematy dotyczące depresji, lęku, nadużyć i śmierci. Członkowie Soundgarden potwierdzali zresztą, że lirycznie album jest naprawdę posępny, no ale nic w tym dziwnego skoro wiele tekstów inspirowanych było twórczością Sylvii Plath. Tę melancholię dobitnie uwydatniła oprawa graficzna krążka. Wykonane przez Kevina Westenberga i znane pod tytułem „Screaming Elf” zdjęcie okładkowe przywołuje na myśl senne koszmary i z pewnością nie kojarzy się z niczym kojącym. A jednak jest niezwykle przyciągające i nie sposób oderwać od niego wzroku. W rzeczywistości jest to poddana odpowiedniej obróbce fotografia członków grupy połączona ze zdjęciem płonącego lasu, który, odwrócony do góry nogami, umieszczony został u dołu obwoluty.

Choć tytuł płyty tak naprawdę wziął się z przejęzyczenia, a słowo „superunknown” nie istnieje w słowniku, to brzmi ono świetnie i, według mnie, każdy może mu nadać inne znaczenie. Tytuł krążka nie pojawia się też nigdzie na awersie jego okładki, tam widać tylko nazwę zespołu, lecz na rewersie utwór tytułowy zapisany jest w trackliście innym kolorem czcionki co sugeruje, że może być tym wiodącym.
Na „Superunknown” niezmienne pozostało umiłowanie członków grupy do stosowania nietypowego metrum i obniżonego strojenia instrumentów, ale materiał, który tam umieścili jest bardziej różnorodny. Wśród dynamicznych i wściekłych riffów znajdujemy bowiem także delikatność („Fell On Black Days”, „Half”, „She Likes Surprises”), nieoczywiste nawiązania do muzyki Beatlesów („Black Hole Sun”) i bardziej „miękkie” brzmienie gitar („Spoonman”). Oraz bodaj najcięższy brzmieniowo utwór w dorobku Soundgarden – „4th of July”.
„Superunknown” jest, w mojej ocenie, niezwykle dojrzałą płytą, i to zarówno pod względem muzycznym, jak i tekstowym. Widać, że w swojej kreatywności zespół poszedł o krok dalej i przysiadł na nieco innym niż wcześniej gruncie. A przecież największe sukcesy miały dopiero nadejść.

Gdy „Superunknown” pojawił się na sklepowych półkach Soundgarden byli akurat w trasie. Oprócz swojej ojczyzny, zespół po raz pierwszy objechał także Japonię, Australię i Nową Zelandię, a następnie przeniósł się na Stary Kontynent. Trasa była do tego stopnia wyczerpująca, że Cornell nabawił się zapalenia strun głowowych i grupa musiała przełożyć część koncertów.
Wracając do singli, z „Superunknown” wydano ich aż pięć, lecz tym, który chyba każdemu najbardziej zapadł w pamięć był „Black Hole Sun”. To niesamowite, że TAKI utwór powstał w zaledwie 15 minut a Chris Cornell myślał, że raczej nie spodoba się jego kolegom. Po latach od nagrania albumu jego producent Michael Beinhorn tak wspominał swój pierwszy kontakt z „Black Hole Sun”: „Nie zapomnę tego uczucia do końca życia. Od pierwszych dźwięków czułem się jak porażony piorunem. Byłem po prostu oniemiały z zachwytu. (…) Za każdym razem gdy o tym myślę mam gęsią skórkę.”
Kompozycji o złowieszczym tytule towarzyszył nie mniej charakterystyczny teledysk. To surrealistyczny i sugestywny obraz, którego pomysłodawcą był reżyser Howard Greenhalgh i który zyskał ogromną przychylność widzów MTV, a finalnie zdobył też przyznawaną przez tę stację nagrodę.
Warto również wspomnieć o teledyskach, które powstały do utworów „My Wave” i „Fell on Black Days”. Oba pozbawione są fabuły, a po prostu ukazują zespół grający na żywo. W tym drugim przypadku Soundgarden filmowani są w Bad Animals Studio i, jeśli dobrze się wsłuchacie, na pewno zauważycie, że nagranie nie jest studyjną wersją tego utworu a wykonywany jest on na żywo.

Wszystkie single pochodzące z „Superunknown” znalazły się na liście Billboardu – Mainstream Rock, a trzy z nich zagościły nawet w pierwszej dziesiątce tego zestawienia („Black Hole Sun” przez 7 tygodni okupował miejsce pierwsze).
Bez względu na te sukcesy oraz na to czy inni doceniają ten album czy nie, obchodzący dziś trzydzieste urodziny „Superunknown” na zawsze pozostanie dla mnie jedną z najważniejszych płyt w życiu. Słucham jej regularnie, bo do rzeczy ważnych i ukochanych lubię wracać często. To także taki album, na którym po prostu każda nuta się zgadza, jest doskonały. A jakie są Wasze ulubione momenty na „Superunknown”?
