Dziś nakładem Wydawnictwa Czarne ukazuje się książka autorstwa Piotra Jagielskiego zatytułowana „Grunge. Bękarty z Seattle.”. Z okazji tej premiery zapraszam Was dziś także do przeczytania mojej rozmowy z autorem. Mam nadzieję, że będzie ona dla Was stanowiła ciekawe uzupełnienie tego, co znajdziecie na stronach publikacji poświęconej fenomenowi grunge’u.
Na wstępie chciałam Panu serdecznie podziękować za to, że przyjął Pan moje zaproszenie i zgodził się ze mną porozmawiać na temat „Bękartów z Seattle”. Gratuluję napisania książki, bardzo się cieszę, że na polskim rynku wydawniczym wreszcie pojawiła się taka pozycja i wiem, że ucieszy ona wielu fanów grunge’u i nie tylko.
Zacznijmy od okładki. Skąd pomysł na zatytułowanie książki „Grunge. Bękarty z Seattle”? Takie sformułowanie może dla niektórych brzmieć kontrowersyjnie.
Przyznam, że nie jestem dobry w wymyślaniu tytułów i, tak jak w przypadku mojej poprzedniej książki o jazzie, także tym razem tytuł był pomysłem wydawnictwa. Uważam, że pasuje książki. Tytułowymi bękartami są mieszkańcy malutkich miast, rozrzuconych wokół Seattle. Z nudów, braku ciekawszych rozrywek, a czasem z głębokiej potrzeby zakładali kapele i grali w nich muzykę daleką od technicznej wirtuozerii, ale za to szczerą. Wyrażającą ich sytuację życiową, czasem gniew, czasem rezygnację, czasem ironię w traktowaniu otaczającej rzeczywistości. Ci ludzie nie pasowali do idei „amerykańskiego snu”. Poza graniem muzyki, nie widzieli dla siebie innej przyszłości innej niż taka, która była udziałem ich rodziców. Grunge wyrósł jako produkt uboczny amerykańskiej kultury, który, paradoksalnie, z czasem zyskał status ogólnie obowiązującej mody. Moim pierwotnym pomysłem było zatytułowanie książki „Sukces i sława” ponieważ to są dwa zagadnienia, które w tej historii najbardziej mnie interesowały. Co to właściwie znaczy sukces? Kiedy się go osiąga? Czy przynosi szczęście, spełnienie, czy może jest jak klątwa? Jednak, tak jak w przypadku mojej poprzedniej książki „Święta tradycja, własny głos”, także teraz chętnie przystałem na propozycję wydawnictwa.
Skąd wynika Pana zainteresowanie akurat tym gatunkiem muzyki? Jestem pod wrażeniem ilości źródeł, z których Pan skorzystał oraz tego, że wspomniał Pan o pewnych faktach, np. „konflikcie” między Nirvaną a Pearl Jam.
Opowieść o grunge’u to dla mnie ostatnie wielkie wydarzenie w muzyce rockowej, a możliwość porozmawiania z bohaterami z czasów mojej licealnej młodości o muzyce, która była dla mnie niezmiernie ważna wydawała mi się czymś niezwykłym. Prawie spełnieniem nastoletnich marzeń. Dotarcie do tych ludzi nie było też wcale takie trudne, kontaktowałem się z nimi głównie przez media społecznościowe. Okazało się, że nie są wcale tak odlegli, jak mogłoby się wydawać. Bardzo pomógł mi w tym także Artur Rojek, dzięki któremu skontaktowałem się z Jonathanem Ponemanem.
Jeśli chodzi zaś o wspomniany przez panią konflikt między Nirvaną a Pearl Jam to zawsze mnie on fascynował. Cobain zarzucał Pearl Jam, że nie są „prawdziwą” alternatywą tylko fałszywymi prorokami i przestrzegał przed nimi swoich fanów, choć przecież tej mitycznej „autentyczności” nie da się nawet precyzyjnie zdefiniować. Podział tak zwanej „sceny Seattle” na karierowiczów i tych prawdziwych, bezkompromisowych artystów był chyba reakcją obronną na to ogromne zainteresowanie mediów i napływ zespołów z całego kraju. Każdy chciał zostać odkryty, dostać kontrakt, zostać „nową Nirvaną”, dostać stempel „made in Seattle”. Licytowano się na rockandrollowość, buntowniczość. Dla wielu sukces, zwłaszcza taki wyznaczony milionami sprzedanych płyt i obecnością w mediach, był powodem do wstydu, nie radości. Prawie zdradą ideałów.
Dlaczego na nieformalnego narratora, czy swego rodzaju przewodnika wybrał Pan Marka Arma? W wielu miejscach jego historia jest swoistym punktem odniesienia dla dalszych rozważań, sięga pan też po jego opinie i refleksje.
Mark Arm, poza byciem niewątpliwą legendą – choć oczywiście głównie dla fanów grunge’u – i niezwykle dowcipnym człowiekiem, wydaje mi się też być najbardziej grunge’owym przedstawicielem tej sceny. Interesowała mnie historia Mudhoney jako zespołu, który był i pozostał zespołem kumpli, podczas gdy pozostałe grupy, prędzej czy później, wpadały w pułapkę profesjonalizmu lub walczyły o to, aby nie dać się zniszczyć, poradzić sobie ze sławą, oczekiwaniami wytwórni i milionów fanów na całym świecie.
Mudhoney sami postanowili nie toczyć bojów o lukratywne kontrakty, nie dążyć usilnie do tego aby napisać przebój. Pozostali na uboczu. Dziś członkowie grupy po prostu pracują na etatach w zwyczajnych zawodach, jak zwykli śmiertelnicy, tylko okazjonalnie nagrywając płyty i wyjeżdżając w trasy koncertowe. A przecież zanim grunge stał się modą to właśnie Mudhoney typowano na zespół mający największą szansę, by odnieść sukces poza Seattle. Ostatecznie ta przepowiednia się nie spełniła. Steve Turner, z pewnym cynizmem, konkluduje nawet, że jego zespół na zawsze pozostanie zaledwie przypisem w historii grunge’u, ciekawostką w opowieści o Nirvanie. Spośród pochodzących z Seattle zespołów Mudhoney wyróżnia się, według mnie, tym, że brak sukcesu nigdy im nie ciążył. To jest pogodna strona tej opowieści. Mark Arm pracuje dziś w magazynie płytowym wytwórni Sub Pop, dla której nagrywa jego zespół. Ale wydają się szczęśliwi nawet jeśli nie opływają w luksusy.
Ogromny sukces, jakiego Mudhoney akurat nie doświadczyli, miał też swoje ciemne strony. Konieczność obcowania ze sobą właściwie bez ustanku, zła etyka pracy oparta na presji związanej z nieustannym promowaniem zespołu doprowadzały do sytuacji skrajnych z gatunku tych, jaka w 1997 roku spotkała Soundgarden. Dawni przyjaciele nie byli już dłużej w stanie ze sobą pracować i zespół się rozpadł.
W swojej książce nie pisze Pan o grunge’u wyłącznie w superlatywach, ale jednak jako o pewnym zjawisku. Jak prywatnie postrzega Pan ten nurt i czy, w przeciwieństwie do Pańskich bohaterów, traktuje Pan go jako zjawisko społeczne, czy może twór marketingowy?
Odpowiem słowami Marka Arma, który w ogóle nie zgadza się na nazywanie grunge’u nurtem czy zjawiskiem. Za nurt z prawdziwego zdarzenia uważa punk – ten rodzaj muzyki pojawił się w tym samym czasie w różnych miejscach świata. Grunge to, w opinii Arma, lokalna twórczość grupy kilkunastu kumpli skupionych w jednym konkretnym miejscu, w dodatku pozbawiona wyraźnego politycznego zabarwienia czy ideologicznego przekazu.
Z kolei jeden z założycieli słynnej wytwórni Sub Pop, Bruce Pavitt postrzega grunge jako muzykę folkową tylko graną na gitarach elektrycznych. W trakcie pracy nad książką dowiedziałem się, co nieco mnie zaskoczyło, że dwóch wiodących wokalistów grunge’owych – Layne Staley i Chris Cornell – uczęszczało na lekcje śpiewu. To imponujące i oznacza, że niezwykle poważnie podchodzili do kwestii rozwijania swoich umiejętności. Choć równocześnie jest to postawa stojąca w pewnej sprzeczności z punkową postawą, na której wyrośli, faworyzującą śpiew naturalny, nawet jeśli niedoskonały, nad techniczną sprawność i czystość wykonania.
Co ciekawe, jak jasno wynika z „Bękartów”, muzycy pochodzący z Seattle raczej odcinają się od pojęcia „sceny Seattle” a nawet od określania ich muzyki mianem grunge’u. Wyraźnie podkreślają za to swoją wzajemną różnorodność. Mnie także wydaje się, że wrzucenie do jednego worka wszystkich pochodzących z Seattle kapel było po prostu wygodne dla mediów. A jak pan to widzi?
Tym co, poza kwestiami geograficznymi łączyło te wszystkie zespoły była z pewnością pasja do grania muzyki i to muzyki niepopularnej, ale też, paradoksalnie, niewiara w to, że sukces może się stać także ich udziałem. Mark Arm mówi na przykład, że największą ambicją jego i członków jego zespołu było nagranie singla po to, aby móc go kiedyś pokazać wnukom. Nikt jednak nie myślał o swojej twórczości jako o takiej, która mogła odnieść sukces. Ci muzycy po prostu zaczęli tworzyć muzykę wyzwoloną spod jakichkolwiek ograniczeń i, jak się potem okazało, cały świat zapragnął jej słuchać.
Jednak bunt jaki niósł ze sobą grunge był trudny do uchwycenia. Nie bardzo da się bowiem wskazać przeciwko czemu się sprzeciwiali. Grunge’owcy nie śpiewali przecież ideologicznie zaangażowanych piosenek. Gdy Mark Arm chciał zaprotestować przeciw wojnie w Zatoce, nagrał „Masters of War”, antywojenną pieśń Boba Dylana z lat 60. W pewnym stopniu grunge’owcy odnosili się jednak do otaczającej ich kultury – na przykład Cobain śpiewał o przemocy, gwałcie, szowinizmie. Początek lat 90., miał przynieść zmianę nie tylko w Białym Domu, gdzie po ponad dekadzie demokrata zmienił republikanina, ale dawały nadzieję na zmianę całej kultury po materialistycznym nastawieniu, promowanym w latach 80.
Andy Wood, który traktowany jest przez wielu fanów muzyki jak swego rodzaju ikona, przedstawiony jest przez Pana niekoniecznie jako postać kryształowa i wyłącznie genialna. Z czego wynika taki punkt widzenia?
Opowieść o grunge’u jest również w pewnym stopniu opowieścią o niedoskonałości i dość naiwnej wizji spełniania marzeń. Przecież ci wszyscy muzycy byli bardzo młodymi ludźmi, nie potrafili zachować się dorośle, z powagą jakiej wymagały pewne sytuacje. Nie byli też przygotowani na sukces, jaki niektórzy z nich odnieśli. Andy Wood także nie potrafił w odpowiedni sposób zamknąć jednego rozdziału swojej przygody z muzyką by otworzyć nowy. Płynnie przeszedł z jednego w drugie. – z Malfunkshun, który założył z bratem, do Mother Love Bone. Nie rozmówił się jednak z bratem, jak powinien w takiej sytuacji, nie wyjaśnił, co zamierza, nie uprzedził o swoich planach.
Postrzegam Wooda jak postać z epoki, którą grunge w pewnym sensie zakończył. Andy prezentował się bowiem raczej jak członek kapeli z lat 80-tych, jego muzyka również pasowała bardziej do tej stylistyki. Grunge nie miał być krzykliwy czy jaskrawy w swej powierzchowności, a Wood zachowywał się na scenie niczym lider Aerosmith. Był także świetnym frontmanem – dynamicznym i charyzmatycznym i miał charakterystyczny głos. Nie sądzę jednak, by akurat wokół niego mogła się kiedykolwiek zogniskować ta scena.
Jak postrzega Pan kwestię tego w jaki sposób z odniesionym przez siebie sukcesem poradziła sobie Nirvana, która postrzegana jest jak największa gwiazda grunge’u?
Z jednej strony zespół wstydził się popularności, jaką zyskał. Sława była ujmą na punkowym honorze, z drugiej zaś strony – sprzedawał miliony płyt, pojawiał się na antenie MTV, a Cobain zabiegał o uwagę managerów i miał pretensje, że teledyski Nirvany nie są emitowane w telewizji dostatecznie często. Domagał się prywatności, ale ożenił z Courtney Love. Zdawał się być pełen sprzeczności.
Nie należy zapominać jednak o tym, że u szczytu swojej popularności grupa nagrała „In Utero”- płytę będącą zaprzeczeniem „Nevermind”. Zdecydowała się też zagrać koncert z serii MTV Unplugged, którego setlista była zaskakująca, zespół nie zagrał wówczas swoich największych przebojów.
Na marginesie, szkoda, że Soundgarden nie nagrali swojego koncertu „bez prądu”. Usłyszenie przearanżowanych utworów z repertuaru tego zespołu byłoby nie lada gratką.
Kurta Cobaina często określa się mianem „głosu pokolenia”? Czy uważa pan że faktycznie można przypisać mu takie miano?
Nikt kogo ochrzczono takim mianem, tym głosem de facto nie był. Pokolenie nigdy nie jest sformatowane jednorodnie. Z pewnością Cobain był oryginalnym artystą, może nawet geniuszem, obdarzonym niespotykaną lekkością do pisania piosenek, które z założenia nie miały być komercyjne ale stawały się przebojami. Jednak nie zabierał głosu właściwie w żadnych polityczno-społecznych kwestiach. Chętniej robił to Eddie Vedder. Zresztą, pojęcie „głosu pokolenia” jest tak niejasne, że nie bardzo wiadomo jak je rozumieć.
Cobain przestał mieć w pewnym momencie wpływ na to jacy ludzie pojawiają się na jego koncertach, kto słucha jego muzyki. Wcześniej, gdy Nirvana nie była jeszcze sławna, jej członkowie wiedzieli dla kogo grali, kto bawi się pod sceną na ich koncercie – ludzi tacy sami jak oni. Teraz koszulki z logo Nirvany czy podobizną Cobaina jako krzyk mody nosili ludzie, których wokalista uważał za należących do „osiłków”, takich samych jak ci, którzy gnębili go w szkolnych latach. Był nieprzygotowany na sławę, która na niego spadła, nie potrafił nad nią zapanować i jej kontrolować. Ale kto jest na coś podobnego przygotowany… szczególnie gdy było się chłopakiem z małego Aberdeen.
Zespołowi Pearl Jam jednak jakoś udało się obronić i właściwie od początku podejmowali decyzje według własnych przekonań i zasad, dzięki czemu trwają do dziś. To jak są obecnie postrzegani, zarówno przez fanów, jak i mieszkańców swoich rodzinnych stron jest przykładem tego jak pięknie może potoczyć się historia.
W swej książce o Layne’ie Staley’u pisze Pan, że: „był zdecydowany do samego końca grać rolę staczającej się na dno gwiazdy rock and rolla”. Dlaczego sugeruje Pan, że Layne grał jakąś rolę i stawia tezę o tym, że najważniejsze były dla niego narkotyki?
Narkotyki nie tyle były dla niego najważniejsze co przejęły nad nim kontrolę, on po prostu wpadł w te koleiny. Tak w końcu działa nałóg. Niektórym – jak Markowi Armowi czy Markowi Laneganowi – udało się z nim wygrać, Staleyowi się nie udało. Arm śpiewał nawet to nim w jednej z piosenek Mudhoney – że zbudował sobie mit, rockową legendę i stał się jej zakładnikiem. Staley mówił wprost, że nawet gdyby zamieszkał na bezludnej wyspie to zapłaciłby za to, żeby mu na nią dowożono heroinę. Był bardzo bezpośredni w swoich wypowiedziach na temat narkotyków, pisał o nich również piosenki, jakby sławił ich wpływ i działanie, jakby wierzył, że akurat on da im radę, stawi czoło. Historia wokalisty Alice in Chains to tragiczna historia kogoś kto zaczął zażywać narkotyki w bardzo młodym wieku a potem nawet nie próbował skutecznie i na poważnie walczyć z nałogiem. Na marginesie – uważam Layne’a za największego wokalistę z tamtego środowiska.
Muszę zapytać także o to czy jest Pan w stanie wskazać swoją ulubiona kapelę lub płytę grunge’ową?
Najlepiej po tych wszystkich latach broni się, w mojej ocenie, muzyka Nirvany. Gdy pisałem „Bękarty” wracałem oczywiście do wielu płyt tego gatunku i muszę przyznać, że, po tylu latach przerwy, trudno słuchało mi się niektórych albumów Pearl Jam czy nagrań Mother Love Bone.
Ze względu na pracę nad książką w zeszłym roku pojechałem za to do Berlina na wywiad z Markiem Armem i poszedłem przy tej okazji na koncert Mudhoney. Koncert był rewelacyjny, było w nim coś pierwotnego, a od zespołu biła olbrzymia energia i prosta radość ze wspólnego grania. Mudhoney udało się zachować ten najważniejszy być może czynnik jakim jest radość ze wspólnego muzykowania. Nadal są grupą kumpli, a nie ledwie współpracowników biznesowych, kolegów z pracy, których na scenę zaprowadziły zobowiązania biznesowe, a nie przyjaźń. Wracając z Berlina słuchałem płyty „Superfuzz Bigmuff” i naprawdę jest niewiele kapel, których słucha mi się tak dobrze i z taką satysfakcją jak Mudhoney z tego okresu ich działalności.
Ale za najlepszą płytą grunge’ową uważam „Above” Mad Season.
Czy uważa pan, że w dzisiejszych czasach grunge ma szansę na swój wielki „comeback”? Czy teraz młodzi ludzie mogliby się z nim w ogóle utożsamić?
Nadworny fotograf Sub Popu i całej sceny Charles Peterson mówił mi, że w tej prostej historii o grupie kumpli, która zakładała kapele i wbrew logice rynku odnieśli wielki sukces pobrzmiewa coś z szekspirowskiej tragedii. Sukces okazał się koszmarem, spełnienie marzeń – pułapką bez wyjścia. Peterson tym tłumaczy niesłabnące, mimo upływu lat, zainteresowanie grunge’em. Scena Seattle powstała oddolnie, spontanicznie, jako naturalna forma ekspresji, nie jako przedsięwzięcie biznesowe. Została następnie wrzucona w tryby wielkiej machiny przemysłu muzycznego i popkultury, co doprowadziło do jej tragicznego końca.
Nirvana jest stale obecna w popkulturze, czy to w formie swoich dokonań czy symboliki z nią związanej. Jest naturalnym elementem muzycznego krajobrazu. Dla mnie Cobain był ostatnią wielką gwiazdą rocka, na której skupiała się uwaga świata. Rock stracił dziś swoją dawną pozycję. Nie jest już muzyką młodości, nie wyraża współczesnych bolączek czy nadziei. Cobaina na „rzecznika pokolenia” i idola nie pasowali dziennikarze – oni jedynie pisali o tym, co działo się na ich oczach, o nagłej zmianie w kulturze, odrzuceniu powierzchowności poprzedniej epoki, wyśmiewaniu jej kanonów piękna i symboli sukcesu. Lider Nirvany został wyniesiony do roli „głosu pokolenia” ponieważ amerykańscy nastolatkowie widzieli w nim swojego rzecznika. Nie na odwrót. Grunge był rewolucją przeciętniaków – przypomnieniem, nawet jeśli tylko chwilowym – że świat nie musi należeć wyłącznie do pięknych i bogatych. Bruce Pavitt mówił mi o grunge’u, że każdy może go grać, jeśli tylko ma odwagę wyjść na scenę i spróbować. To, że ta muzyka nadal znajduje nowych słuchaczy niektórzy moi książkowi rozmówcy tłumaczyli tęsknotą za czymś autentycznym.