Od czego Waszym zdaniem zależy to czy zespół nagra wybitną płytę? Bo przecież są takie grupy, którym się to zdarza ale są też takie, które nagrywają świetne albumy lecz nigdy nie udaje im się stworzyć prawdziwego opus magnum. W przypadku Soundgarden tak się jednak stało i wielu słuchaczy za najlepszy w ich dorobku uznaje wydany dokładnie 29 lat temu album „Superunknown”. Nie bez przyczyny od tytułu tej właśnie płyty zaczerpnęłam nazwę swego bloga i może to stanowić pewną wskazówkę w kwestii mojego stosunku do tego krążka.
Według mnie, „Superunknown” jest idealnym połączeniem zadziorności „Badmotorfinger” i płyt wydanych wcześniej, i dojrzałości „Down on the Upside”, która wieńczyła tamten okres działalności grupy. „Superunknown” rozpościerał most między tymi dwoma wątkami – był dynamiczny i młodzieńczo buntowniczy, ale jednocześnie melancholijny, mroczny i smutny. Reprezentowało go aż pięć singli, z których największy rozgłos zyskał oczywiście „Black Hole Sun” – billboardowy number one, obecny w tym zestawieniu przez siedem kolejnych tygodni.
W 1995 roku, podczas gali rozdania nagród Grammy triumfowały zarówno „Black Hole Sun”, jak i „Spoonman” uzyskując statuetki w kategoriach, odpowiednio, Best Hard Rock Performance i Best Metal Performance. Cały album przegrał co prawda z płytą The Rolling Stones, ale za to nominowany był do nagrody za album roku razem z „Vs” Pearl Jam. Komercyjny sukces w pełnej krasie. Na pewno zasłużony i wypracowany przez lata, a fakt, że twórczość Soundgarden docenili wtedy nie tylko słuchacze ale i tak zwane „środowisko” świadczyło tylko o tym, że wtedy taka muzyka miała w ogóle rację bytu i była rozumiana. Do roku 2022 „Superunknown” w samych Stanach Zjednoczonych sześciokrotnie pokrył się platyną stając się tym samym najlepiej sprzedającą się płytą w dorobku Soundgarden.

W ciągu trzech miesięcy zespół nagrał materiał, który do dziś stanowi punkt odniesienia w rozważaniach dotyczących lat 90-tych i stał się po prostu klasykiem, którego znajomość jest obowiązkiem ale i przywilejem. To oczywiście rasowe gitarowe granie jednak pełne smaczków choćby w postaci zastosowanego instrumentarium – wiolonczela, altówka, klawikord, melotron, werbel Keplingera, garnki, patelnie i łyżki. Zestaw, który na pierwszy rzut oka brzmieć może jak kakofonia a tymczasem przy jego pomocy uzyskano kultowe melodie, wspaniałe wykończenie, głębokie brzmienie i pewną miękkość, z którą od zawsze kojarzy mi się album „Superunknown”. Słuchając tej płyty mam wrażenie, że każdy z członków grupy pokazał tu dokładnie to, na co go stać a zespół współgrał jak dobrze naoliwiona maszyna.
Między innymi z tego powodu na krążku umieszczono aż 15 (w wydaniu międzynarodowym 16) utworów, bo jak w 2014 roku w wywiadzie dla magazynu „Spin” powiedział Chris Cornell: „Nie chcieliśmy musieć się spierać o to co zostawić, a co wyciąć.” Z kolei producent albumu, Adam Kasper, niejako na potwierdzenie moich refleksji w tym samym artykule prasowym dodał: „To były najlepsze lata Chrisa, zarówno jeśli chodzi o pisanie muzyki, jak i śpiewanie. A do tego, nakładał na siebie dużą presję.”
Szlaki dla nowego materiału przetarła stworzona przez Kima Thayila kompozycja zatytułowana „Kickstand”, która powstała jako pierwszy numer tracklisty albumu „Superunknown”. To energetyczny i zaledwie półtoraminutowy utwór, który zyskał odpowiednie brzmienie perkusji po aż tygodniu prób i muzycznych poszukiwań. Choć tak naprawdę należałoby przyjąć, że absolutnie pierwszy był jednak „Spoonman”, który oryginalnie był kawałkiem napisanym dla zabawy i na potrzeby ścieżki dźwiękowej filmu „Singles”. W wersji demo został zagrany tylko na gitarze akustycznej i garnkach. Umieszczony na „Superunknown”, w rozbudowanej i wzbogaconej o udział artysty ulicznego Artisa the Spoonmana wersji urósł do rangi jednego z największych przebojów zespołu, a co więcej, został wybrany na pierwszego reprezentanta płyty.

Na „Superunknown” znajdziemy też wspomniany wcześniej „Black Hole Sun” – jeden z hymnów lat 90-tych, utwór napisany przez Cornella w błyskawicznym tempie i to w trakcie jazdy samochodem. Profetyczny i nieco przerażający (może jednak głównie za sprawą teledysku) kawałek, o którym Hiro Yamamoto powiedział kolegom, że stanie się ich „Smells Like Teen Spirit”. Na pewno zapewnił zespołowi rozpoznawalność, nawet w kręgach, które wcześniej go nie identyfikowały a także stał się przebojem stacji MTV, która w 1994 roku nagrodziła go swoją statuetką podczas gali MTV Video Music Awards.
W zestawie najciekawszych numerów z albumu nie można nie wspomnieć też o „4th of July” – jednym z najciężej brzmiących utworów w dorobku Soundgarden, następującym zaraz po nim dziele Bena Shepherda zatytułowanym „Half” czy świetnym „Fresh Tendrils” autorstwa Matta Camerona.
Album „Superunknown” jest niezwykle różnorodny a jednak do bólu spójny. Słychać tu zarówno echa muzyki Beatlesów czy Led Zeppelin, jak i nieco wpływów wschodnich (słyszalnych choćby we wspomnianym „Half”), a nawet psychodelii. A wszystko to w połączeniu z nietypowym strojeniem i charakterystycznym brzmieniem, które już wtedy było znakiem rozpoznawczym Soundgarden. Wściekłe solówki Thayila, głębia jaką na bębnach uzyskuje Matt, spinający całość pulsujący bas Bena i na dokładkę wokal Chrisa, który przepięknie łączy aksamitność swego głosu z mocą jego górnych rejestrów.

Czwarta studyjna płyta Soundgarden ukazała się dziesięć lat po powstaniu grupy i dla Chrisa, Matta, Kima i Bena była to z pewnością dekada wypełniona ciężką pracą oraz definiowaniem pożądanego kierunku rozwoju. Wydaje mi się, że album „Superunknown” był zwieńczeniem drużynowego wysiłku, ale również wyrazem nieograniczonej kreatywności i talentu członków tego teamu.
Nie byłabym sobą gdybym na koniec nie wspomniała jeszcze o okładce. Jak widzicie na poniższym zdjęciu, z umiłowania dla „Superunknown” posiadam tę płytę w każdym możliwym formacie. Kasetę kupiłam ponad dwadzieścia lat temu, mam też dwie płyty CD (oryginał i remastered) oraz niedawno nabyty i przepięknie wydany winyl. Oprawa graficzna tego krążka zawsze robi na mnie ogromne wrażenie, uważam nawet, że ta nowsza wersja, z zaćmieniem słońca, jest ciekawsza.

Autorem umieszczonej na obwolucie fotografii zatytułowanej „The Screaming Elf” jest Kevin Westenberg a zdjęcie przedstawia członków zespołu (we wkładce znajdują się jeszcze ich wyraźniejsze fotki) oraz grafikę odwróconego do góry nogami lasu. Nie znajduje się na niej jednak tytuł albumu, ten wyczytać można tylko z rewersu, na którym „Superunknown”, stanowiący przy okazji tytuł jednego z utworów na płycie, zapisano innym kolorem czcionki. Czasem można się także spotkać z zapisem „SUPER∩ИKИOMИ” i być może nawiązuje on do faktu, że Chris Cornell przeinaczył tytuł zapisany na grzbiecie znajdującej się w jego mieszkaniu kasety video i uznał słowo „superunknown”, które wydawało mu się, że widzi, za idealnie nadające się do nazwania nim nowej płyty.
Odpowiadając na pytanie postawione przeze mnie we wstępie, mam wrażenie, że w przypadku tego przełomowego albumu Soundgarden musiało nastąpić jakieś magiczne, perfekcyjne ustawienie wszystkich znaków na niebie i ziemi, które nie dość, że pozwoliło zespołowi na sprawną i niezwykle efektywną pracę to jeszcze spowodowało, że w jej wyniku powstało dzieło kompletne.
Liczę na jakieś wypasione wydanie „Superunknown” z okazji trzydziestej rocznicy ukazania się płyty, które obchodzić będziemy już w przyszłym roku. Wtedy do mojej kolekcji będzie miał szansę dołączyć kolejny egzemplarz krążka, o którym jego główny twórca – Chris Cornell powiedział tak: „Album przerósł moje najśmielsze oczekiwania a nie jest to łatwe zadanie do wykonania.”
Świetna recenzja i doskonałe podsumowanie. Ciekaw jestem co przygotuje zespół na rocznicę w przyszłym roku, a właściwie – co Kim posiada jeszcze w swoim archiwum niepublikowanych rzeczy? Przyznam, że rocznicowa reedycja „Superunknown” sprzed dekady (w wersji deluxe) bardzo przypadła mi do gustu. Zresztą zbiegła się ona z koncertem w Oświęcimiu, na którym zagrali najwięcej kawałków z tego właśnie albumu.
Nawiasem mówiąc „Alive In The Superunknown” to także nazwa 2-płytowego promocyjnego wydawnictwa, które posiadam w swojej kolekcji. Zawiera m.in. takie perełki jak nieco zmieniony „Fell On Black Day” (tzw. video version) oraz mój ulubiony „Like Suicide” w akustycznej wersji i komplet teledysków z albumem zdjęć na drugim dysku. Dziś już wszystko jest dostępne w sieci, lecz wówczas – w czasach przedinternetowo-komórkowych to wydawnictwo było dla mnie nie lada gratką:).
Dzięki serdeczne za miłe słowa. Ja mam co prawda „Superunknown” w każdym formacie ale niestety żadnego wydania deluxe. I nie wszystko jest dostępne w sieci a poza tym, inaczej jest jednak posiadać takie rarytasy na własność a inaczej tylko je obejrzeć na You Tube:) A na marginesie, dla mnie hasło „Alive in the superunknown”, oprócz oczywistego faktu, że jest świetnym cytatem z utworu, stanowi takie symboliczne hasełko przyświecające istnieniu mojego bloga.