Nawet zimą zdarzają się takie momenty kiedy wydaje się, że w powietrzu czuć już wiosnę, gdy krew krąży szybciej i bardziej chce się żyć. Dla mnie dzieje się tak zawsze wtedy gdy słucham „Yield” – piątej w dorobku płyty Pearl Jam, która została wydana dokładnie, co do dnia, ćwierć wieku temu. Album ten od lat pozostaje dla mnie kwintesencją witalności i prawdziwą kumulacją pozytywnych emocji.
Być może to również zasługa tego, że na etapie tworzenia tej płyty zespół wypracował całkowicie partnerski sposób pracy gwarantujący to, że każdy członek grupy czuł się ważnym elementem tej samej układanki, bez szefów i podwładnych, z decyzjami podejmowanymi demokratycznie i bez jakichkolwiek limitów czasowych przeznaczonych na rejestrację nowego materiału. Panowie poświęcili wtedy dużo energii na próby dopracowując brzmienie i ostateczny kształt każdego utworu. A te okazały się być, jak ocenili to krytycy, powrotem do prostolinijnego rockowego grania, jakie fani pamiętali z początków istnienia grupy. Kompozycje stały się przestrzenne, pełne dynamiki i bardziej przystępne dla słuchacza, choć nie obyło się też bez małych eksperymentów, których przykładami są „The Color Red” (czyli słynna Czerwona Kropa), „Push Me Pull Me” i ukryty „Hummus”. Jednak te krótkie przerywniki w przyjętej konwencji tym ciekawiej ją uzupełniają podbijając nietuzinkowy koloryt całego albumu, który jest spójną konstrukcją podporządkowaną wyraźnie zaznaczonej myśli przewodniej.
Lirycznie, autorzy tekstów (bo tym razem nie był to tylko Eddie, ale także Stone, Jeff i Jack) analizują kondycję człowieka podchodząc do jego postaw i wyborów z wyrozumiałością i bez moralizatorstwa. Mamy więc sugestię, że czasem warto odpuścić, wyrażenie wdzięczności za to kim się jest, deklarację o niezłomności pomimo ciosów jakie od życia dostaje każdy z nas, a na koniec rozgrzeszenie w postaci „All Those Yesterdays” – jednego z moich najulubieńszych momentów na płycie. Tekst utworu zamykającego album to dzieło Gossarda, trafia do mnie bezbłędnie z tym swoim prostym, a jednak niełatwym do wcielenia w życie przekazem – daj sobie prawo do popełnienia błędu, odpoczynku, a nawet ucieczki. Obecnie to przecież jeden z najczęściej podnoszonych przez psychologów wątków a Stone już 25 lat temu wiedział, że takie podejście ma sens.
Biorąc pod uwagę tematykę tekstów, sposób grania i nagrywania albumu zupełnie nie dziwi jego tytuł. „Yield” znaczy tyle co: ustępować pierwszeństwa, poddawać się, ale także przynosić zysk. Wszystko się zgadza (odpuścić=zyskać), włącznie z oprawą graficzną krążka, w której powstaniu palce maczał Jeff Ament i która, nie bez przyczyny, w 1999 roku zyskała nominację do nagrody Grammy w kategorii Best Recording Package. Pomysł na takie, a nie inne wizualne przedstawienie idei płyty został przez Jeffa uzasadniony w ten sposób: „To świetna koncepcja, aby wstawić znak ‘ustąp pierwszeństwa’ w miejscu, gdzie przecież nie ma komu i czemu go ustąpić.”
Album „Yield” zadebiutował na drugim miejscu listy Billboardu, czyli o oczko niżej niż jego poprzednik i niestety został szybko strącony z podium przez święcący wtedy triumfy soundtrack filmu „Titanic”. Był to też drugi i ostatni krążek nagrany z udziałem Jacka Ironsa, który opuścił szeregi grupy po zakończeniu australijskiej części trasy promującej „Yield”, za to kolejny wyprodukowany przez Brendana O’Briena, który następnie na dziesięć lat pożegnał się z rolą producenta płyt Pearl Jam aby triumfalnie powrócić dopiero przy okazji nagrywania przez panów „Backspacer”.
Rejestrowanie materiału zajęło osiem miesięcy, mastering kolejnych pięć. Nagrania odbyły się w studiu Stone’a Gossarda Studio Litho oraz w Studiu X w Seattle i w tym czasie zarejestrowano w sumie 18 utworów z czego na płycie znalazło się ich 14 (uwzględniając hidden track). „Leatherman” i „U” wydano natomiast jako strony B singli, „Happy When I’m Crying” pojawił się w 1997 na Tenclubowym singlu świątecznym, a „The Whale Song” wykorzystano na potrzeby kompilacji „Music for Our Mother Ocean vol.3”.
Choć „Yield” oficjalnie reprezentowały tylko dwa single, sukces komercyjny odniosły cztery utwory, w tym „Do the Evolution”, który co prawda wydany jako singiel nie został, ale stał się prawdziwym pionierem ponieważ przerwał okres, w którym Pearl Jam zrezygnował z ilustrowania swoich kompozycji teledyskami. Stworzony przez Todda McFarlane’a i Kevina Altieri videoclip jest animowaną eksploracją tekstu tej niezwykle wymownej kompozycji i, nie bez powodu, zapewnił zespołowi drugą nominację do nagrody Grammy, tym razem w kategorii Best Music Video, Short Film (zwyciężyła Madonna ze swoim niewątpliwym hitem w postaci „Ray of Light”). To mocny, zabrudzony punkowo potencjalny hit alternatywnych rozgłośni radiowych, którego bohater przekonany jest o wyższości człowieka nad wszelkimi innymi żyjącymi na ziemi istotami i czerpiący ze swego panowania wyłącznie niszczycielskie korzyści.
Na jednej nominacji dla „Do the Evelution” lista się jednak nie skończyła ponieważ sukces komercyjny tego kawałka sprawił, że zyskał on szansę na zdobycie statuetki Grammy również w kategorii Best Hard Rock Performance. Niestety, przegrał z Jimmy’m Page’m i Robertem Plantem i ich „Most High”.
Mam taką refleksję, że dwa miejsca, w których koncentruje się ciężar i siła albumu „Yield” to „Given to Fly” i właśnie wspomniany wyżej „Do the Evolution”. Znaczenie tego drugiego jest oczywiste, natomiast pierwszy z wymienionych utworów skomponowany został przez Mike’a McCready’ego i, jak mówił o nim sam autor, „symbolizował jego przebudzenie i swego rodzaju samoodnowę”. Zastosowany tu zeppelinowski riff, podniosły refren i pełen symboliki tekst złożyły się na powstanie jednej ze wspanialszych kompozycji w dorobku zespołu.
W swoich zachwytach nie mogę jednak pominąć także lekko płynącego „In Hiding” czy niezwykle ciepłego „Low Light”, jak również jednego z fanowskich ulubieńców – „Wishlist”, którego tekst stanowi przebogata i bliska każdemu sercu lista życzeń z ewidentną ich kulminacją we fragmencie, w którym Eddie śpiewa: „I wish I was the verb 'to trust’ and never let you down”.
Najbardziej podobają mi się dwie opinie wygłoszone przez krytyków na temat płyty „Yield”. O tym, że to najbardziej liryczny album Pearl Jam oraz że dowodzi on tego, ze muzyka rockowa nie umarła i nadal potrafi skopać tyłek. Trudno o trafniejszą recenzję. Nie jest to, rzecz jasna, album na miarę „Ten” czy „Vs” ale też nie aspiruje on do odgrywania takiej roli. To materiał nagrany osiem lat po zarejestrowaniu debiutu, naiwnością byłoby oczekiwać, że będzie jego kopią. Dla mnie „Yield” na zawsze pozostanie najbardziej optymistyczną płytą Pearl Jam, ale też taką, która nigdy się nie zestarzeje. Jej uniwersalny przekaz dopełnia obrazu albumu idealnego, którego elementy stanowią spójną całość. Jack Irons, który tą płytą pożegnał się z kolegami z grupy, o sesjach nagraniowych „Yield” mówił tak: „ Mam wrażenie, że byliśmy wtedy bardziej muzykalni, dynamiczni i wyluzowani niż przy okazji nagrywania ‘No Code” kiedy towarzyszyło nam więcej obaw i lęku. ‘Yield’ był spokojniejszy i gładszy. Myślę, że te słowa najlepiej opisują tę płytę.” (wywiad dla „Rolling Stone” z 2022 roku) Inni członkowie zespołu uznali i docenili wpływ Jacka Ironsa na rozwój Pearl Jam podkreślając, że to dzięki niemu nauczyli się ze sobą komunikować, wspólnie rozwiązywać problemy i współpracować na zdecydowanie lepszym poziomie. A zatem rola, jaką odegrał perkusista nie skończyła się jedynie na sumiennym zagraniu partii instrumentalnych a oddziaływanie jego obecności było zdecydowanie długoterminowe.
To piękne, że „Yield” wyniósł twórczość Pearl Jam na inny poziom, był w pewnym sensie rewolucyjny a panowie inaczej nastawili się do kwestii swojej olbrzymiej popularności. Wydawało się, że w sytuacji tej okrzepli oraz nabrali więcej pewności siebie, co przejawiało się między innymi chęcią do samodzielnego decydowania o absolutnie każdym aspekcie pracy nad nowym krążkiem. Postawili przede wszystkim na kolektywne działanie, które, mam wrażenie, sprawdza się do dziś a z jednowyrazowej rady zawartej w tytule albumu z 1998 roku skorzystali w całej rozciągłości.
To wstyd, ale dopiero odkrywam ten album 😛
To żaden wstyd! Cudownie, że przyszedł w Twoim życiu moment gdy odkrywasz „Yield”. Aż Ci tego zazdroszczę:)
Odkrywam przy okazji całą resztę. O ile wszyscy łykali pierwsze dwa krążki jak nasi starzy Abbę, o tyle do reszty trzeba po prostu dojrzeć.