Wpisy

We’re all alone in Times New Roman

W minioną niedzielę znalazłam się w miejscu i sytuacji, których jeszcze pół roku temu nie potrafiłabym sobie wywróżyć nawet z fusów. Niesiona uwielbieniem dla twórczości Queens of the Stone Age zdecydowałam się pojechać na jeden z europejskich koncertów grupy dowodzonej przez charyzmatycznego Josha Homme.

Padło na Luksemburg, raz z uwagi na wielkość hali (w koncercie udział wzięło raptem około 6500 fanów), a dwa – dostępność biletów. Te znikały bowiem jak świeże bułeczki więc w wielu branych przeze mnie pod uwagę miejscach wyprzedały się niemal natychmiast po tym jak ruszyła sprzedaż. Luksemburg znalazł się jednak w moim zasięgu i, jak pokazał czas, stał się miejscem kilku moich „pierwszych razów” – zadebiutowałam w roli pasażera samolotu oraz turysty na luksemburskiej ziemi, i co najważniejsze – po raz pierwszy zobaczyłam na żywo Queens of the Stone Age.

5 listopada o godzinie 20:45 przeniosłam się do magicznej krainy, w której swoje historie opowiadał jeden z najciekawszych i najlepszych koncertowych bandów świata. Choć trzeba szczerze przyznać, że, w przeciwieństwie do zespołu, publiczność ze swojego zadania wywiązała się tego wieczora raczej słabo, a niemrawe klaskanie i średnio żywiołowe reakcje były najlepszym przejawem tego fanowskiego zamulenia. Nawet Homme zwrócił uwagę na, jak to ujął „wyjątkowo intelektualne podejście” słuchaczy. Być może dlatego zespół zagrał krótszy bis (w Amsterdamie zagrali pięć utworów, w Luksemburgu zaledwie dwa) i czuło się wyraźnie, że najlepszy kontakt energetyczny łapie głównie z pierwszym rzędem, w którym znalazłam się również ja.

Koncert, tradycyjnie już, rozpoczęło nagranie „Smile” z repertuaru Nat King Cole’a, które przywitało Josha, Troya, Mikey’ego, Deana i Jona na scenie i przeszło płynnie w otwierający występ utwór „Regular John”, który przecież otwierał również debiutancką płytę Amerykanów.

Kolejnych osiem zagranych kompozycji było prawdziwym przeglądem muzycznych perełek, wśród których znalazło się miejsce dla aż trzech utworów pochodzących z najnowszego krążka grupy. W dalszym ciągu pojawiły się jeszcze trzy inne nowości w tym, jak zawsze spektakularne „Straight Jacket Fitting”, w którym Josh zszedł do publiczności, przemaszerował przez płytę i, niczym kaznodzieja, błogosławił ludziom z pierwszych rzędów.  Mam wrażenie, że jednak nie wszyscy złapali jego specyficzny sposób bycia i wymagające poczucie humoru. Dla mnie wszystko to pozostawało jednak jak najbardziej w stylu tego artysty, słynącego skądinąd z ciętego języka i bezkompromisowości.

Wyjątkowy był także moment, w którym Josh zakomunikował, że nie zagrają swojej przygotowanej setlisty tylko to, co zechce publiczność. Zapytał więc kilku osób o ich muzyczne życzenia ale ludzie stali jak zamurowani więc w końcu decyzję podjął sam. Dzięki temu wybrzmiały dwa z moich marzeń, czyli pochodzące z „Rated R” „In the Fade” oraz zaczerpnięte z „Era Vulgaris” – „Misfit Love”.

Podczas tego koncertu premierowo zagrano także „Leg of Lamb”, który do tego momentu nie pojawił się w repertuarze żadnego wcześniejszego występu trasy „The End Is Nero”. Obowiązkowy punkt programu w postaci bujającego „Make It Wit Chu” oczywiście także się pojawił i to, naturalnie, z wyśpiewywanym przez fanów refrenem. Lecz w tym przypadku znów mam przekonanie, że gardła można był zdzierać zdecydowanie mocniej.  

Występ zamknął nieco przearanżowany „Go With the Flow”, którego także zabraknąć nie mogło. Niestety, brakło za to „A Song for the Dead” i „God is on the Radio”, które, co prawda, na liście się znalazły, ale zagrane nie zostały.

Queens of the Stone Age są bezsprzecznie w koncertowym gazie, grają wspaniale, fantastycznie uzupełniając się wzajemnie i uzyskując to charakterystyczne dla siebie brzmienie, którego nie da się pomylić z żadnym innym. Każdym występem dowodzą jak znakomitym są zespołem i jak ogromne pokłady artyzmu w nich drzemią.

Dodatkowym smaczkiem niech będzie natomiast refleksja o tym, że konsekwencja w postawie tego zespołu oraz jego skupienie przede wszystkim na tworzeniu widoczne są na każdym kroku, również w tym jak panowie prezentują się podczas koncertów. Sięgają właściwie ciągle po ten sam zestaw strojów, z czego na szczególną uwagę zasługuje kurtka Josha, która do teraz stała się już chyba swego rodzaju symbolem. Podobnie zresztą jak białe buty Troya, tank top Mikey’ego Shoesa oraz fakt, że ten drugi obchodzi swoje urodziny na każdym koncercie.

Cóż mogę rzec, QOTSA to marka sama w sobie, i to zarówno w sensie muzycznym, jak i wizerunkowym, zaś posiadanie frontmana w osobie Josha Homme jest dla tego zespołu prawdziwym darem. Bardzo dobrze czuć, że to on w tym składzie gra pierwsze skrzypce lecz robi to z niezwykłym urokiem i subtelnością, doceniając innych muzyków i nie epatując zachwytem nad samym sobą. Pomimo ogromnego talentu i niezwykłej wręcz kreatywności Josh pozostaje przede wszystkim artystą, i jedynie momentami staje się także gwiazdą.

Wyjazd do Luksemburga zapamiętam jako ze wszech miar udany i choć muszę przyznać, że sam kraj mnie jakoś szczególnie nie zachwycił to dla niedzielnego wieczora warto było ponieść wszelkie wyrzeczenia. Tym bardziej jeśli ponosiło się je w wybornym towarzystwie tak samo jak ja zwariowanej „partnerki w tej zbrodni”.

Jeśli będziecie mieć okazję zobaczyć QOTSA na żywo, nie wahajcie się ani chwili, bilet na ich koncert jest wart każdych pieniędzy. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA ImageChange Image