Wpisy

A beautiful shell for all to see

Zapewne wiecie, że dziś zbiegają się ze sobą dwie smutne rocznice, takie, których lepiej byłoby nie musieć obchodzić. 5 kwietnia to tak naprawdę umowna data śmierci zarówno Kurta Cobaina, jak i Layne’a Staley’a choć wydarzenia te dzieli osiem lat i mam wrażenie, że jednak nieco inny odbiór medialny.

Samobójstwo Kurta było mocno nagłośnione i analizowane a cały muzyczny świat w 1994 roku pogrążył się w żałobie wieszcząc rychły koniec grunge’u, który miał nadejść wraz ze śmiercią „ojca” tego gatunku. Odejście Layne’a nie miało w sobie nic z wydarzenia publicznego, Layne odszedł bowiem poniekąd niezauważony, dopiero po dwóch tygodniach nie odzywania się dając bliskim powód do interwencji.

Kurt przed śmiercią był stałym bohaterem prasowych i telewizyjnych doniesień, śledzono również, poddając ocenie wszystko co działo się w jego małżeństwie i ojcostwie. Layne natomiast już kilka lat przed przedawkowaniem wycofał się z życia publicznego zamykając się w czterech ścianach swego domu i poświęcając czas malowaniu oraz graniu w gry komputerowe. Obaj w jakimś momencie swego życia stanęli na szczycie równi pochyłej ale w innym tempie i w inny sposób osunęli się po niej w przepaść. Cobain zrobił to w zenicie popularności swojego zespołu ale też w czasie swego najintensywniejszego zainteresowania narkotykami, wykończony własnymi myślami i szumem, który nieustannie mu towarzyszył. Staley – przeciwnie, schowany w cieniu i sam będący cieniem człowieka, wycieńczony brakiem dbałości o siebie i, mam wrażenie, zrezygnowany, bezsilny. Szczególnie osłabiony śmiercią narzeczonej Demri Parrot, która miała co prawda miejsce w 1996 roku (Layne zmarł w roku 2002) ale odcisnęła wyjątkowo dotkliwe piętno w sercu Layne’a i, według mnie, miała bezpośredni wpływ na jego zdystansowanie się do świata.

Dwa zupełnie różnie napisane ludzkie dramaty choć oba niestety ze wspólnym mianownikiem jakim było uzależnienie, które zebrało tu swoje tragiczne, autodestrukcyjne żniwo. Podzielam pogląd Dave’a Grohla, który powiedział kiedyś o Kurcie że nikt nie był w stanie obronić go przed nim samym.  Myślę, że tę samą refleksję można odnieść także do Layne’a. 

O śmierci Kurta słyszy się do tej pory i to najczęściej w kontekście spekulacji dotyczących tego czy faktycznie popełnił on samobójstwo czy jednak został zamordowany. Layne, choć o nim mówi się mniej, nie został jednak zapomniany a Seattle – miasto, w którym przez większość życia mieszkał, uhonorowało go nawet jako swego wybitnego obywatela ustanawiając dzień jego urodzin (22 sierpnia) dniem Layne’a Staley’a. To naprawdę piękny gest, dający wyraz temu, że władze Seattle postrzegają Layne’a jedynie przez pryzmat jego niewątpliwie wielkich dokonań artystycznych a nie problemów w życiu prywatnym. Wydaje mi się, że historia życia wokalisty Alice in Chains zasługiwałaby na jej sfilmowanie. To przecież wręcz gotowy scenariusz – dziecięce marzenia o byciu gwiazdą rocka, trudne, naznaczone rodzinnymi problemami dorastanie, bycie perkusistą glam metalowego bandu z aspiracją do bycia wokalistą, pomieszkiwanie w sali prób i klepanie biedy a w końcu spotkanie z Jerry’m Cantrellem, które odmieniło bieg historii. Dochodzenie do szczytu małymi kroczkami, bez sztabu ludzi za plecami ale za to z olbrzymim, początkowo nieuświadomionym talentem w kiszeni. Który wtedy w zupełności wystarczył aby zasłużyć na uwielbienie fanów.

fot. Marty Temme, WireImage

Moja miłość do grunge’u zaczęła się w sumie banalnie, od Nirvany i Kurta, który w tamtym czasie był dla mnie niemal bogiem. Ale wraz z zagłębianiem się w zakamarki tego wyjątkowego gatunku muzycznego odkryłam także Alice in Chains postrzegając zespół ten jako najbardziej mroczny ze wszystkich reprezentantów czegoś, co określane było mianem „The Seattle sound”. Ten mrok tworzony był oczywiście przez charakterystyczne brzmienie, jakie panowie wypracowali ale również przez wyjątkowy wokal Layne’a, który nie sposób było pomylić z jakimkolwiek innym.

Choć stosunki między Staley’em a jego kolegami z zespołu bywały dalekie od ideału a na etapie nagrywania ostatniej płyty Alice in Chains stały się naprawdę trudne to jednak wokalista był dla swoich przyjaciół niezwykle ważną postacią. To jemu Jerry Cantrell zadedykował wydaną w 2002 roku płytę „Degradation Trip” i to jego osobę upamiętnia utwór „Black Gives Way to Blue” z albumu Alice in Chains o tym samym tytule.

Layne odegrał niebagatelną rolę także w życiu innych muzyków, którzy postanowili oddać mu hołd w sposób, który był im najbliższy – poprzez muzykę. Pearl Jam ma w swoim dorobku poświęconą Staley’owi kompozycję zatytułowaną „4/20/02” a Metallica z tą samą myślą stworzyła utwór „Shine” (znany też jako „Just a Bullet Away”). Imię artysty stało się też tytułem dwóch różnych piosenek, jednej nagranej przez grupę Staind i drugiej autorstwa Black Label Society. Postać Staleya inspirowała Mudhoney, Cold, Nancy Wilson czy Kat Bjelland. I z pewnością nie tylko ich.  

Poświęcam dziś więcej miejsca Layne’owi co oczywiście nie znaczy, że zapominam o Kurcie i że jego nieobecność mi nie doskwiera. Jednak dotarliśmy do miejsca, w którym, choć ciężko w to uwierzyć, właśnie mijają dwie dekady od śmierci Layne’a, muzyka będącego prawdziwym ewenementem, posiadającego talent, jakiego próżno obecnie szukać. O jego dokonaniach po prostu trzeba przypominać chroniąc je ze wszystkich sił od zapomnienia.

Gdy siadam do pisania nigdy nie mam w głowie gotowego planu na całość tekst i zwykle pozwalam sobie na to, aby słowa same mnie prowadziły. Dziś poprowadziły mnie przede wszystkim w stronę Layne’a więc po prostu za nimi podążyłam.

5 kwietnia przypada 28. rocznica samobójstwa Kurta Cobaina oraz mija 20 lat od śmierci Layne’a Staley’a.      

2 thoughts on “A beautiful shell for all to see”

  1. Pamiętam, że kiedy dowiedziałam się o śmierci Layne’a, nie mogłam zrozumieć jak to możliwe, że przetrwał najgorsze czasy, lata 90-te, cały ten grunge’owy boom i szał ale nie zdołał jednak przez tyle lat uwolnić się od swych demonów. Mało wiedziałam wtedy o uzależnieniu…Jakie to straszne, że mając do dyspozycji wszelkie możliwe środki i najlepszych (jak na tamte czasy) terapeutów i tak nie ma się szans. Dla mnie historia Layne’a jest nawet bardziej tragiczna i nieustannie łamie mi serce. Słowa Seana o „najdłuższym samobójstwie świata” są tak bardzo trafne 🙁 Choć tak jak Ty „zaczynałam” od Nirvany to Layne przemawia do mnie najsilniej i na zawsze pozostanie moim ulubionym wokalistą i artystą, ale też najlepszym człowiekiem, po prostu.

  2. To prawda, logika nakazywałaby sądzić, że w 2002 roku możliwości i świadomość były już tak duże, że trudno było znaleźć się w miejscu, do którego dotarł Layne. A jednak się dało. Mnie też smuci fakt, że jednak w tamtym czasie ludzie go trochę zostawili samemu sobie. Przez dwa tygodnie nikt się z nim przecież nie kontaktował skoro przez tak długi czas nie zauważono, że coś jest nie tak. Wiem, że życie z osobą uzależnioną jest gehenną ponieważ każdy wybór (być z nią czy ją zostawić) jest zły i że patrzenie na czyjąś destrukcję łamie serce ale nie mam pewności czy bliscy Layne’a faktycznie zrobili wszystko co w ich mocy aby próbować mu pomóc.A najbardziej bolesna jest myśl o tym jak źle Layne musiał się czuć, jak powoli wypełniał się coraz większą bezsilnością i brakiem chęci do podjęcia walki. Samobójstwo na raty to niestety sformułowanie, które doskonale opisuje to,co się z nim stało.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *