Nagrywanie drugiej płyty to nie bułka z masłem. Szczególnie, jeśli debiut odniósł spektakularny sukces i wszyscy wokół spodziewają się powtórki. Albo wręcz przeciwnie, wolty tak dużej, że odbiorcom spadną kapcie. Czy „Vs” – drugi album Pearl Jam taką woltę stanowił? Śmiem wątpić, była to bowiem naturalna kontynuacja obranego wcześniej trendu – nagrywania szczerych, wiarygodnych płyt, które będą oddawały ducha zespołu.
Album wydany raptem po dwóch latach od premiery „Ten” mógł z powodzeniem powielać schematy swego poprzednika, a jednak w tym czasie na tyle dużo się zmieniło, że raczej nie byłoby to możliwe. Przede wszystkim, na potrzeby nagrania kolejnego krążka zespół zatrudnił nowego i, przez wielu uważanego za najlepszego, perkusistę – Dave’a Abbruzzese’a. Postawiono też na innego producenta – Brendana O’Briana, z którym zresztą panowie współpracują do dziś. Nagrania przeniosły się z chłodnego Seattle do kalifornijskiego studia nagraniowego The Site zlokalizowanego w słonecznym San Rafael, co dla niektórych stanowiło jednak pewną przeszkodę twórczą. Eddie Vedder nie był zadowolony z tej tymczasowej przeprowadzki i przez jakiś czas bojkotował nawet proces tworzenia płyty – znikał nagle, nie przychodził na nagrania, nie pisał lub nie kończył tekstów. Ostatecznie jednak, choć nie bez wysiłku, muzycy zarejestrowali całość materiału. Najwięcej czasu zabrało im dopracowanie kompozycji „Rearviewmirror”, podjęcie wiążących decyzji dotyczących utworu „Better Man” (który ostatecznie nie znalazł się on na „Vs”), oraz nadanie albumowi tytułu. Po początkowym zachwycie możliwością nazwania płyty „Five against one” (to fraza zaczerpnięta z utworu „Animal”) stanęło na krótszym, acz wyrażającym ten sam zamysł „Vs”. I faktycznie płyta pozostawała w pewnej kontrze – do oczekiwań odbiorców ale też, mam wrażenie, standardów, które ludziom zdarza się bezrefleksyjnie adaptować do swego życia. Choćby tego dotyczącego obrony własnego terytorium („Glorified G”), nadrzędnej roli, jaką w historii świata odgrywa biały Amerykanin płci męskiej („W.M.A”) czy idealizowaniu zdarzeń z przeszłości („Rearviewmirror”). W „Rats” dostaje się nam wszystkim, jako przedstawicielom gatunku ludzkiego, z kolei „Daughter” to zwięzłe studium pokręconych relacji rodzinnych, w które większość z nas jest uwikłanych.
Wykorzystane na okładce albumu zdjęcie pyska kozy (bo to nie owca, a właśnie koza angorska), która, mam wrażenie, próbuje wydostać się z niewoli doskonale koreluje z tym, co znajdujemy na krążku. Kolorystyka obwoluty, uchwycona tu w kadrze bezsilność, ale jednocześnie determinacja zwierzęcia dają próbkę tego, jakie historie w tym rozdziale opowiada Pearl Jam.
„Vs” to album, który jest jak oparzenie, piecze, nie daje o sobie zapomnieć i nawet wtedy, gdy rana już się zagoi – pozostawia ślad. Kwintesencję materiału z 1993 roku stanowi dla mnie utwór „Leash” – niedoceniany, choć przecież tak mocno pozostający w związku z myślą przewodnią płyty (wy, młodzi – zerwijcie smycz i rozkoszujcie się swoją młodością) .
Szkoda, że swego miejsca na albumie nie znalazła kompozycja „Crazy Mary”, która, podobnie jak pochodząca ze ścieżki dźwiękowej filmu „Judgement Night” – „Real Thing” została zarejestrowana podczas sesji nagraniowych „Vs”. Tym bardziej, że nie zapisano wtedy na taśmach zbyt wielu tzw. „odrzutów”. We wkładce do kompilacji „Lost Dogs” za takowy uznano utwór „Hard to Imagine”, choć nie ma w tym względzie jednoznaczności. No i „Alone” umieszczono na odwrocie singla „Go”, ale kawałek ten narodził się ponoć jednak podczas sesji nagraniowych debiutanckiego „Ten”, a nie „Vs”.
Muzycznie „Vs” jest pulsujący i mocno funkowy. Jest w tym brzmieniu coś plemiennego, dzikiego, nieokrzesanego, ale równocześnie mocno zakorzenionego w klasyce rocka. Do tego gniewny, pełen emocji wokal Eddiego, który przechodzi w niezwykle subtelny w wieńczącym płytę „Indifference”, po raz kolejny pokazując pełnię możliwości głosowych tego wybitnego wokalisty. Soczyste, pełne autentyczności wydawnictwo.
Dziennikarz „The New York Times” podsumował swój odbiór albumu „Vs” niezwykle trafnym zdaniem. Napisał: „Pearl Jam uses its new album…to broaden its music.” (czyli, tłumacząc dosłownie: „Pearl Jam wykorzystuje swój nowy album do tego, aby ‘poszerzyć’ swoją muzykę”). No, nie da się zaprzeczyć tej oczywistej zależności. Malkontenci powiedzą pewnie, że Pearl Jam wydali zaledwie 3 prawdziwe płyty – „Ten”, „Vs” i „Vitalogy”, ja jednak reszty wydawnictw nie potraktuję nigdy jak biednych kuzynów wskazanego tryptyku. Każda kolejna płyta Pearl Jam jest wyrazem panujących w szeregach grupy tendencji twórczych oraz efektem mielenia na artystycznych żarnach określonych refleksji życiowych i można z nich także wyczytać co nie co o panujących w szeregach grupy układach. Ten kontekst jest często równie ciekawy, co same płyty.
„Vs” ukazał się niemalże w przededniu samobójstwa Kurta Cobaina, który zmarł, gdy Pearl Jam byli akurat w trasie. W związku z tym, zespół rozważał nawet odwołanie pozostałych koncertów, ale ostatecznie tego nie zrobił. Otrząsnął się, aby podnieść rękawice i podjąć walkę z Ticketmasterem. To także było niezwyczajne, ponieważ grupa toczyła bój o niższe ceny biletów, a więc, de facto, walczyła w imieniu swoich fanów. Wtedy też zapadły ostateczne decyzje o tym, aby nie promować kolejnych płyt teledyskami i tendencja ta utrzymała się aż do wydanego w 1998 roku „Do the Evolution”. Zespół zaczął mocno angażować się w różnorakie akcje charytatywne i społeczne. To chyba dość, aby móc powiedzieć, że Pearl Jam nie schlebiało absolutnie żadnym oczekiwaniom, z nawiązką wypełniając zawartą w tytule płyty „Vs” misję. W której trwa zresztą do dziś. A dziś mija 28 lat od wydania płyty „Vs”, płyty, której siła rażenia przez lata nie osłabła.