Platformy streamingowe są dobrodziejstwem dzisiejszych czasów – to rzecz bezsprzeczna, ale dla mnie jednak nie ma to jak fizyczny nośnik muzyki. A już najlepiej taki, który w pewnym momencie trzeba przełożyć na drugą stronę, if you know what I mean.
Nic nie zastąpi przyjemności oglądania wkładki strona po stronie, czytania tekstów utworów w trakcie ich odsłuchiwania po raz pierwszy lub wtóry, oraz zachwycania się wyglądem samego krążka. Płyta, w sensie namacalnym, zatrzymuje ducha muzyki na niej zawartej a kupowanie płyt kojarzy mi się niezmiennie z czasami sprzed 20-30 lat, gdy z wypiekami na twarzy czekałam na kolejne premiery i robiłam wycieczki do lokalnego sklepu muzycznego, w którym, jeśli miało się szczęście, można było trafić na interesujące nas wydawnictwo tuż po jego ukazaniu się.
Dlatego mam tak, że nie potrafię powiedzieć o albumie, że doskonale go znam jeśli również nie posiadam go w swojej kolekcji i nie mogę po prostu zdjąć go z półki. Często jest bowiem tak, że oprawa graficzna krążka stanowi integralną część jego historii, jest nieprzypadkowa i wzbogaca odbiór materiału.
Tak jest choćby w przypadku wydanego osiem lat temu albumu „Lightning Bolt”, który posiadam w dwóch formatach – na CD i na winylu. To pięknie wydana płyta, a jej wygląd naprawdę imponuje. Szczególnie, że doskonale koresponduje on z muzyką. Odpowiedzialny za grafikę na „Lightning Bolt” Don Pendleton ilustrując płytę pragnął wykorzystać ikoniczne symbole i archetypy do zbudowania wizualnych rusztowań dla poszczególnych kompozycji. Wiele ostatecznych wersji jego prac opierało się na szkicach poczynionych wcześniej przez Jeffa Amenta i w pełnym porozumieniu z nim. Nie dziwi więc fakt, że oprawa graficzna płyty otrzymała nagrodę Grammy w kategorii „Best Reckording Package”.
„Lightning Bolt” poprzedzony był wydaniem przez Pearl Jam kilku płyt koncertowych oraz soundtracku do dokumentu podsumowującego 20 lat istnienia zespołu zatytułowanego „Pearl Jam 20”. Cztery lata wcześniej pojawił się natomiast „Backspacer”, który był naturalnym preludium do tego, co fani usłyszeli na „Lightning Bolt”. Choć, jeśli mam być szczerza, mnie ta druga z wymienionych płyt dużo bardziej przypadła do gustu. Tutaj zgrzyta mi właściwie tylko „Let the Records Play”, a za dość miałki uważam utwór „My Father’s Son”, choć mam też świadomość tego, że ma on wielu miłośników. Mnie nie zapisał się jakoś szczególnie w pamięci. Uwielbiam natomiast energetyczny początek płyty, który z wykopem wrzuca nas w jej bieg oraz stonowane i wyciszające zamknięcie. Ale najbardziej urzeka mnie „Pendulum” (które, nota bene, miało pierwotnie zasilić „Backspacer”), natomiast gdy słyszę „Lightning Bolt” przed oczami stają mi sceny z krakowskiego koncertu grupy, podczas którego utwór ten został zadedykowany polskim kobietom.
Na cztery miesiące przed wydaniem „Lightning Bolt”, czyli w lipcu 2013 roku, zespół umieścił na swojej stronie internetowej zegar, który odliczał czas do daty premiery płyty, a pierwszym reprezentantem wydawnictwa uczyniono „Mind Your Manners”. Traktowane przez niektórych fanów z lekkim pobłażaniem „Sirens” wytypowano natomiast na drugi singiel z płyty. Do obu kompozycji powstały teledyski, które wyreżyserował Danny Clinch. Nie wiem czy był to zabieg celowy, by zaprezentować album przy pomocy tych dwóch kompozycji, ponieważ dla mnie są one jednak w pewnym sensie sobie przeciwstawne i pokazują zupełnie różne oblicza zespołu. „MYM” to typowy kopniak w…przyrodzenie, podczas gdy „Sirens” jest uduchowionym i emocjonalnym miłosnym wyznaniem.
„Lightning Bolt” to ten rozdział muzycznej historii Pearl Jam, który w dużym stopniu traktuje o przemijaniu, choć podobne wątki przewijały się już przecież we wcześniejszych dokonaniach zespołu. Tutaj jednak dostajemy efekt obserwacji poczynionych przez ludzi patrzących na świat oczami osób posiadających pewien bagaż życiowych doświadczeń, których zdążyła już dotknąć śmierć bliskich, strata i ból. Takich, którzy postrzegają świat w jego obecnym kształcie przez pryzmat dorastania własnych dzieci i dojrzewania budowanych od lat relacji. Trudno byłoby się zatem spodziewać, że ci ponad pięćdziesięcioletni mężczyźni, na tym etapie życia nagrają drugi „Ten” czy „Vs”. To normalne, że jest w nich mniej rebelii a więcej swego rodzaju powściągliwości, zabarwionej jednak mocno bardzo jednoznacznymi poglądami.
Co ciekawe, w Polsce dziesiąta płyta Pearl Jam osiągnęła status złotej, a w Stanach Zjednoczonych nie załapała się na żadne tego typu wyróżnienie, jednak w momencie wydania album zadebiutował na pierwszym miejscu zestawienia Billboard 200.
W wywiadzie promocyjnym udzielonym „Stereogum” Stone Gossard powiedział: „Każdorazowo, gdy wchodzimy do studia, aby nagrać nowy album chcemy nagrać najlepszą płytę w naszej karierze. To po prostu tak działa w naszym przypadku.”. Ja, co prawda, nie uważam płyty „Lightning Bolt” za najlepszej w dorobku zespołu ale bardzo dobrze mi się jej słucha. Może już bez tak silnych emocji jak w przypadku wspomnianego debiutu grupy, ale z uznaniem dla albumu jako spójnej całości. To porządne rockowe granie, bezsprzecznie zakorzenione w latach 90-tych, ale teraz, bardziej niż kiedykolwiek, skłaniające się jednak w stronę Neila Younga czy Bruce’a Springsteena.