Coraz częściej dochodzę do wniosku, że obecnie muzyka nadal czerpie z grunge’u i go pamięta. Tak jakby to brzmienie zapisane było w pamięci mięśniowej instrumentów choć przecież nurt ten był niczym spadająca gwiazda – rozbłysnął na chwilę i znikł. Myślę, że każdy z nas ma swoją interpretację zdarzeń, podobnie jak każdy z nas wskazałby pewnie innego artystę jako tego, który jest dla nas najbardziej idealnym reprezentantem grunge’u. Fakt jest jednak taki, że nawet jeśli grunge nie przetrwał do dziś w swej pierwotnej formie to ponad 3 dekady temu narobił zamieszania i odcisnął swoje niezatarte piętno.
Sama nazwa gatunku została przecież tak naprawdę wymyślona – trochę dla jaj a trochę dlatego, że potrzebna była jakaś definicja, popkultura je w końcu uwielbia. Co więcej, kilka osób związanych z niewielką wtedy wytwórnią płytową, jaką był Sub Pop zdołało sprzedać światu bajeczkę o tym, że grandżowcy posługują się zrozumiałym tylko dla siebie i pełnym zaszyfrowanych pojęć językiem. No i wszyscy, jak świat długi i szeroki, zapragnęli kopiować nie tylko ów język, ale również sposób ubierania się chłopaków i dziewczyn z deszczowego Seattle.
Największym paradoksem grunge’owego boomu jest dla mnie fakt, że w tamtym czasie nawet najbardziej znani projektanci mody czerpali z niego inspirację i za kosmiczne kwoty sprzedawali w swoich butikach ten charakterystyczny niedbały look. Grunge’m zainteresował się „Vogue” a młodzieżowe magazyny prezentowały gotowe do skopiowania stylówki, których elementy można było skompletować zaglądając do własnej (lub babcinej) szafy czy lokalnego second-handu. Sama uległam tej „modzie” i była ona bardzo wygodna zarówno dla mnie, jak i moich nieszczególnie majętnych rodziców, wystarczyło parę groszy z kieszonkowego, dobrze zaopatrzony ciuchland oraz barwnik do odzieży. Farbowałam koszulki a nawet spodnie, szyłam torby ze starych jeanasów a parkę czy plecak (kultową wojskową „kostkę”) kupiłam za kilka złotych w sklepie militarnym. Jedynym droższym nabytkiem były Martensy, ale te akurat dostałam na urodziny i zrzucała się na nie cała rodzina. To nie cena i oryginalność outfitów była najważniejsza (w końcu nie było wtedy Instagrama😉), najważniejsze było bowiem zdobywanie muzyki. Masa przegranych kaset magnetofonowych i cotygodniowe wydeptywanie ścieżek do sklepu muzycznego to był standard. Podobnie jak stale obecny w mojej kieszeni walkman i zapas baterii. Muzyki słuchało się na okrągło, również w szkole, gdzie prężnie działał radiowęzeł. Dźwiękami, znaczeniami, brzmieniem po prostu się nasiąkało samodzielnie zgłębiając niełatwe do przetłumaczenia teksty ulubionych utworów.
Miałam to szczęście, że w liceum angielskiego uczyła mnie świetna, młoda nauczycielka, która nie dość, że była wspaniale wymagająca to jeszcze prowadziła zajęcia wykorzystując nowoczesne metody. To u niej na lekcjach „przerobiłam” teksty Red Hot Chilli Peppers, Alanis Morissette czy Porno for Pyros a także pisałam rozprawki o Kurcie Cobainie. A wszystko to wydawało mi się być absolutnie naturalne, nie postrzegałam wtedy swojego pokolenia jako tego, które cokolwiek rewolucjonizuje. My po prostu dobrze się bawiliśmy dorastając, nie musieliśmy stratować w żadnym wyścigu szczurów a priorytetem było dla nas: wiedzieć coś, coś umieć, mieć coś do powiedzenia, budować fajne relacje z ludźmi. Ciemną stronę bycia nastolatkiem (bo taka istnieje przecież w życiu każdego młodego człowieka) wypełniała natomiast właśnie muzyka. I to ona tłumaczyła nam zawiłości ludzkiej duszy lecz również pozwalała odreagować bolączki i w swej poetyckiej formie znaleźć zrozumienie.
Gdyby nie grunge, lata 90-te zostałyby pewnie opanowane przez inny gatunek muzyczny, niemało przecież przeżywało wtedy swój rozkwit. Jestem jednak przekonana, że pomimo, iż czas świetności tego gatunku objął ledwie dekadę to nurt ten narobił więcej szumu niż jakikolwiek późniejszy. Znam zespoły, które teraz, w dwudziestym pierwszym wieku wracają do grunge’u traktując go jak swego rodzaju matrycę dla własnych pomysłów. Czy jednak młodzi ludzie w twórczości mającej swe umocowanie w odległej dla nich przeszłości są w stanie znaleźć punkt odniesienia? Mam wrażenie, że chyba niezbyt wielu z nich szuka takich treści ponieważ ich świat wypełniony jest teraz zupełnie innymi sprawami a muzyka pełni w ich życiu inną funkcję. Przyznaję, że czasem mocno się zżymam na taki stan rzeczy, ale to chyba przywilej boomera, prawda? Ponadto, mam wrażenie, że w młodych ludziach obecnie mniej jest buntu i rebelii a i fascynująca ich muzyka nie odwołuje się już do tego rodzaju postaw. Dlatego powroty do przeszłości, które regularnie odbywam są dla mnie czymś wspaniałym i nie mam absolutnie żadnych wyrzutów sumienia związanych z tym, że idealizuję tamte czasy. Przeciwnie, cieszę się, że mam wspomnienia warte pielęgnowania i że są one dla mnie nadal żywe bo karmione codziennymi podróżami z „teraz” do „kiedyś”.