Album, o którym dziś napiszę był jednym z kamieni milowych na mojej muzycznej drodze. Nigdy nie przestanę się zachwycać doskonałością dźwięków i słów zawartych na albumie „Superunknown”. Jak się pewnie domyślacie, nazwa mojego bloga nie jest w związku z tym przypadkowa. Już w jednym z moich pierwszych wpisów wspominałam o tym, dlaczego „Superunknown” wydaje mi się być tak trafnym tytułem dla płyty Soundgarden oraz czemu jest pojęciem, z którym się utożsamiam. O jego wyjątkowości świadczy dla mnie jego wieloznaczność, ale też chwytliwość i fajne brzmienie tego słowa, gdy się je wypowiada.
Większości z Was znane są fakty o tym, że album wydano dokładnie 24 lata temu, że w założeniu miał być bardziej mainstreamowy niż jego poprzednicy, czy, że zawierał takie przeboje jak „Black Hole Sun”, „Spoonman” czy „Fell on Black Days”. Nie każdy być może jednak wie, że na albumie, klasyfikowanym jako wydawnictwo grunge’owe, hard rockowe czy nawet heavy metalowe pojawiają się takie instrumenty jak: wiolonczela, altówka, klawinet, czy melotron. Instrumentem stają się tu także nawet łyżki, na których solo w utworze „Spoonman” wygrywa Matt Cameron. Wykorzystanie takich elementów, plus nietypowe strojenie gitar oraz ewidentne wpływy muzyki wschodu sprawiły, że „Superunknown” brzmi wyjątkowo i intrygująco. Żadnego z utworów z płyty nie da się pomylić z twórczością jakiegokolwiek innego artysty. Soundgarden swoje własne brzmienie wypracowywali konsekwentnie już na poprzednich wydawnictwach, jednak, według mnie to tutaj wykrystalizowało się ono w stu procentach. Ponadto, materiał na krążku jest, w mojej opinii. bardzo spójny, czuć tu zespołową pracę i wolność twórczą, na którą panowie sobie pozwolili. W dwóch utworach – „Half” oraz „Head Down” prym kompozytorko-pisarski wiedzie Ben Shepherd, w kompozycji „Fresh Tendrils” współautorem tekstu oraz kompozytorem utworu jest Matt Cameron. Matt samodzielnie stworzył melodię w „Mailman”, podczas gdy Kim Thayil jest autorem muzyki w „Kickstand”.
Ważnym aspektem stanowiącym o niezwykłości płyty „Superunknown” są oczywiście teksty. Większość z nich to słowa autorstwa Chrisa Cornella (poza wspomnianymi wcześniej wyjątkami), a tematyką utworów są tu głównie: depresja, samobójstwo, uzależnienia, strata i śmierć. Brzmi pesymistycznie, ale nic w tym dziwnego skoro bezpośrednią inspiracją dla Chrisa w tamtym okresie była twórczość Sylvii Plath. Jeśli nie mieliście jeszcze okazji czytać „Szklanego klosza” jej autorstwa, to polecam Wam tę lekturę. Jest to, co prawda ciężka i dołująca pozycja, jednak być może – podobnie jak ja – będziecie mieli ochotę doszukać się w niej powiązań z tekstami Chrisa. Niedawno przeczytałam tę książkę po raz drugi i – jak to zwykle bywa z takimi lekturami – zupełnie inaczej ją odebrałam. Jednak perspektywa czasu, bagaż własnych doświadczeń i ilość różnorakich przemyśleń, jakie ma się na co dzień wpływają zasadniczo na naszą interpretację i stosunek do słowa pisanego. Wiersze Sylvii są jeszcze bardziej kosmiczne, trudne do rozwikłania, ale, co dla mnie zaskakujące – ja w nich nie doszukuję się depresji i smutku. „Superunknown” jest dla mnie zdecydowanie bardziej mroczny. Dość wspomnieć o tym, co sam Chris Cornell twierdził o swoich tekstach. I tak na przykład utrzymywał, że „Let Me Drown” traktuje o powrocie do matczynego łona, ale po to, aby w nim umrzeć, a „Fell on Black Days” to opis doświadczania ekstremalnego smutku. Drugi z wymienionych utworów zawiera zresztą jedną z moich ulubionych fraz: “Don’t you lock up something / That you wanted to see fly / Hands are for shaking / No, not tying, no, not tying” (Nie zamykaj w klatce czegoś, czemu chciałeś podarować skrzydła, ręce służą do rozdawania uścisków, a nie do krępowania) Równie wielką estymą darzę “The Day I Tried to Live”, muzycznie i tekstowo to mistrzostwo świata. I co ciekawe, nie wiemy do końca czy autor naprawdę identyfikuje się z przeżyciami bohatera utworu, czy tylko opisuje te doświadczenia patrząc na nie „z zewnątrz”. Bardziej przerażająca jest, rzecz jasna, ta pierwsza opcja.
Pisząc o „Superunknown” nie sposób pominąć kwestii oprawy graficznej płyty, która utrzymana jest w ciemnej, przydymionej kolorystyce. Autorem zdjęcia umieszczonego na obwolucie albumu był Kevin Westenberg. W zamierzeniu miało ono symbolizować bycie porwanym przez coś nieokreślonego, nieznanego (nawiązanie do tytułu płyty?). Fotografia okładkowa przedstawia członków zespołu na tle odwróconego, płonącego lasu. Dla mnie ma ona wymiar profetyczny, lecz również baśniowy, choćby z tego powodu, że roboczo zdjęcie to zatytułowano „The Screaming Elf” (krzyczący elf).
Wszystko, co do tej pory tu przeczytaliście ociera się jednak głównie o rzeczy nienamacalne, ulotne. Z tych bardziej przyziemnych natomiast warto wspomnieć chociażby o nagrodach, które posypały się na album „Superunknown” po jego pojawieniu się na rynku. Doceniono co prawda najbardziej pojedyncze utwory, ale za to otrzymały one prestiżowe, jak na tamte czasy wyróżnienia. W roku 1994 na MTV Music Awards „Black Hole Sun” zwyciężyło w kategorii „Best Metal / Hard Rock Video” a w 1995 podczas rozdania nagród Grammy otrzymało nagrodę za „Best Hard Rock Performance”, zaś „Spoonman” zwyciężył w kategorii „Best Metal Performance”. Dla mnie cała płyta na zawsze pozostanie w ścisłym topie moich najukochańszych i tych, którym mogłabym przyznawać nagrody po każdym przesłuchaniu. Każdy powrót do niej jest jej odkrywaniem na nowo, a taki fakt, przynajmniej dla mnie, stanowi o ponadczasowości albumu, wyjątkowości muzyki i geniuszu, który drzemie zaklęty w poszczególnych kompozycjach.