Wpisy

Just an anchor on my heart

Zwykle jest tak, że gdy płyta jest naprawdę długaśna tkwią w niej jakieś zapchajdziury i, w przypadku albumów trwających więcej niż godzinę, rzadko zdarza się aby były one w całości świetne. Trwający 65 minut i zawierający 16 utworów „Down on the Upside” stanowi jednak chlubny wyjątek ponieważ jest doskonały od początku do końca, a dodatkowo ma momenty, które powalają słuchacza na kolana.

To dowód na w pełni wykorzystany potencjał kompozytorski wszystkich członków zespołu oraz świetną formę pisarską Chrisa Cornella.

Choć piąty w soundgardenowej kolekcji krążek nagrywany był w dość specyficznych warunkach niepełnej zgody panującej w składzie grupy, to jednak został właśnie przez nią wyprodukowany, z Adamem Kasparem jako co-producentem a proces jego nagrywania określono jako szybszy i łatwiejszy niż ten podczas rejestrowania „Superunknown”.

„Down on the Upside” ma tyle samo punktów stycznych co rozbieżności w porównaniu ze swoim poprzednikiem. Słychać oczywiście, że to bezsprzecznie Soundgarden, klimat „Superunknown” jest tu pociągnięty, ale nikt nie sili się na odcinanie kuponów od tego, co sprawdziło się w 1994 roku. Za przykład posłużyć mogą choćby drobne eksperymenty („Dusty”,„Applebite”, „An Unkind”) zastosowane przez zespół, który najwidoczniej czuł się na tyle dojrzale i bezpiecznie, że pozwolił sobie na kombinacje, którymi ryzykował, że mogą zostać ocenione nieprzychylnie.

„DOTU” jest, według mnie, najbardziej ocierającym się o rock progresywny albumem Soundgarden a panowie stworzyli tu niesamowity klimat znów sięgając po nietypowe strojenie i nietuzinkowe instrumentarium. Pośród standardowego wyposażenia znajdujemy bowiem choćby mandolinę, mandolę, piano Rhodesa i syntezator Mooga. Również zaczerpnięty z fragmentu utworu „Dusty” tytuł płyty nawiązywać miał, między innymi, do zastosowanej tu różnorodności.

Warto dodać, że w składzie pracującego nad płytą personelu, jako technik Matta Camerona wymieniony został Gregg Keplinger, twórca najciężej brzmiącego werbla, z którego Cameron korzystał choćby przy nagrywaniu „Superunknown”.

Nad stroną dźwiękową płyty pieczę sprawował natomiast głównie tandem Cornell-Shepherd, z czego ten drugi stał się twórcą muzyki aż sześciu kompozycji, które tu umieszczono i to również on napisał tekst utworu „An Unkind”. „Never the Machine Forever” jest z kolei w całości dziełem Kima Thayila a „Rhinosaur” został skomponowany przez Matta Camerona. Jak widać, pomimo rzekomych wewnętrznych niesnasek dostajemy jednak album stworzony przez sprawnie i wyjątkowo kreatywnie działający kolektyw.

Warto wspomnieć, że w trakcie ówczesnych sesji nagraniowych powstał także utwór „Bleed Together”, który nie wszedł co prawda na album „DOTU” ale za to był singlem promującym kompilację „A-Sides” z 1997 roku.

Idealnym uzupełnieniem tego, co dzieje się na krążku jest jego oprawa graficzna. Uwielbiam kolorystykę tej okładki i wykonane przez Kevina Westenberga zdjęcie, które zdecydowano się umieścić na jej awersie. Na fotografii muzycy stoją, co prawda, w jednym rzędzie, ale z daleka od siebie, a Kim Thayil szykuje się nawet do wyjścia z szeregu. Dodatkowo, w tle widać ogień, który odbija się w tafli spokojnej wody. Być może, niezamierzenie na zdjęciu członkowie zespołu uchwycili klimat, jaki towarzyszył im w tamtym czasie.

Zresztą, to właśnie trasa koncertowa promująca „DOTU” przyniosła, jak się później okazało, tymczasowy rozpad grupy. Ostatni koncert z trasy, który zespół zagrał w Honolulu, przebiegł w iście westernowej atmosferze. Trwał zaledwie 85 minut a po zagraniu jedenastego utworu Ben Shepherd, rzucając swoim basem, zszedł ze sceny, omal nie pobił się za kulisami z Kimem, a w tym samym czasie Chris z Mattem ratowali pozostałe przed zgromadzonymi w Neal S. Blaisdell Arena fanami zgliszcza grając dalej bez akompaniamentu kolegów. Przyznacie sami, że było to rozstanie godne zapamiętania.  

Z „DOTU” wydano cztery single choć do ostatniego z nich – duetu w postaci „Ty Cobb/Rhinosaur” nie nakręcono teledysku. Kompozycja „Burden in My Hand” zyskała największą popularność, podczas gdy „Pretty Noose” otrzymała nominację do nagrody Grammy. A warto nadmienić, że wtedy w kategorii Best Hard Rock Performance nominowane były utwory Alice in Chains, Rage Against the Machine, The Smashing Pumpkins oraz Stone Temple Pilots. Prawdziwa klęska urodzaju.

W ciągu trzech miesięcy album „Down on the Upside” w Stanach Zjednoczonych pokrył się platyną (jego poprzednik w tym samym czasie pokrył się nią dwukrotnie) i był to imponujący wynik. Na liście Billboardu płytę Soundgarden wyprzedził tylko hit tamtych czasów – album „The Score” Fugees.

Krytycy nie piali, co prawda, z zachwytu lecz pojawiło się również kilka recenzji oddających „DOTU” sprawiedliwość. Podkreślano, że płyta jest surowym ale świetnym połączeniem brzmienia akustycznego z elektrycznym, a jeden z dziennikarzy posłużył się nawet kulinarnym porównaniem pisząc, że krążek jest „podwójnym shotem grunge’u, bez pianki, za to z dużą ilością kofeiny”. Ci, którzy dostrzegali w nim wyłącznie mrok i depresję nie doceniając jej głębi (i to również tej brzmieniowej) nie odrobili, według mnie, pracy domowej. Choć na „DOTU” Soundgarden odeszli naprawdę daleko choćby od takiego „Louder Than Love” to widać (i słychać), że jest to naturalna kontynuacja a panowie zaliczają kolejny etap swojego artystycznego rozwoju, charakterystyczny dla momentu, w którym się wtedy znaleźli. Dla mnie to jedna z płyt mojego życia, pod wieloma względami ulubiona z całego dorobku grupy, a na pewno niezwykle ważna i sprzężona z moją osobowością. Finałowy „Boot Camp” natomiast to, moim zdaniem, jeden z tych utworów, które mówią najwięcej o ich autorze, a zeppelinowski „Pretty Noose” (z idealnie dobranym do utworu teledyskiem) z kolei doskonale wprowadza słuchacza w klimat całości albumu. Ciężko mi wybrać ulubione momenty tej płyty, ale na pewno byłyby nimi – siedem pierwszych tworów, „Tighter and Tighter” i wspomniany „Boot Camp”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA ImageChange Image