Warto podkreślić, że występowanie jako Man in the box dla każdego z członków tego tribute bandu jest zajęciem dodatkowym, wykonywanym „po godzinach”, w ramach hobby i ze względu na wielką miłość jaką darzą muzykę lat 90-tych. Granie w tym składzie przynosi też niespodzianki, jak choćby nawiązanie współpracy z projektem BAiKA (czyli Piotrem Banachem i Kafi), z którym chłopaki z Man in the box właśnie odbywają krótką trasę po Polsce. W najbliższą sobotę szykuje się finałowy koncert tego tournée, a zatem jeśli nie mieliście jeszcze okazji widzieć tych państwa na scenie, czym prędzej kupujcie bilet i przybywajcie tłumnie do klubu Remont w Warszawie. Czeka Was niezapomniany wieczór pełen wzruszających powrotów do przeszłości gdy wszyscy byliśmy piękni i młodzi
- Tomku, na początek opowiedz trochę o momencie powstania Man in the box i o tym czy można Was w ogóle nazwać tribute bandem?
Tak, jesteśmy tribute bandem, ale nie takim typowym, bo zwykle w tego rodzaju projektach chodzi o udawanie zespołu, którym się nie jest. Dla nas zaś znaczy to tyle, co jak najwierniejsze granie muzyki lecz bez udawania innego zespołu. Nie ukrywamy, że w swoim występowaniu pod szyldem Man in the box skupiamy się przede wszystkim na głównej scenie Seattle czyli przedstawicielach tzw. Wielkiej Czwórki. Zanim powstał Man in the box też zawsze graliśmy rocka jednak przez długi czas nie mogliśmy się przebić a nawet pozyskać do współpracy dobrych wokalistów. W pewnym momencie Błażej (gitarzysta) wpadł więc na pomysł założenia czegoś konkretnego jak „Tribute to grunge” i tak zrodził się Man in the box.
- Czy nazwa Waszej grupy może być jakąś wskazówką co do tego po czyj repertuar najchętniej sięgacie podczas Waszych koncertów?
Pomysł na nazwanie tego projektu Man in the box oraz na to jaki ostatecznie kształt ma przybrać był mój. Miało to w pewnym sensie wymiar symboliczny. Warto bowiem zwrócić uwagę na to, że utwór od którego tytułu zaczerpnęliśmy nazwę, a pochodzący z debiutanckiej płyty Alice in Chains, był pierwszym utworem grunge’owym jaki przedarł się do mainstreamu i był emitowany przez stację MTV. Umożliwił też wypłynięcie innym zespołom, które do tamtej pory działały w podziemiu. Gdy na rynku pojawiły się również inne płyty grunge’owe, jak choćby „Badmotorfinger” Soundgarden, ludzie zaczęli sięgać do korzeni tej muzyki i tak trafiali na inne grupy tego nurtu.
- A czy potrafisz wskazać artystę grunge’owego, którego cenisz sobie najbardziej?
Najbardziej emocjonalnie traktuję Alice in Chains, natomiast moi koledzy z zespołu są w tym względzie podzieleni i każdy z nich ma swojego ulubieńca. Ja, jako basista, patrzę też na aspekt techniczny muzyki i pod tym względem najbardziej odpowiada mi basista Stone Temple Pilots. To jest wirtuoz, bardzo dobrze wykształcony i bardzo świadomy artysta, dla mnie wybitny. Dużo się od niego nauczyłem.
- Wydaje mi się, że jesteśmy w podobnym wieku czyli, jak sądzę, Ty także żyłeś w czasach boomu na grunge. Jak go wspominasz i co z tamtego okresu zapadło Ci najbardziej w pamięć?
Jestem najmłodszym członkiem Man in the box i zainteresowałem się grunge’em dopiero pod koniec lat 90-tych. Koledzy są nieco starsi ode mnie, pamiętają czasy świetności MTV i od tamtej pory muzyka, która się tam pojawiała została z nimi na lata. To trochę tak jak z naszą publicznością, wśród której bardzo często trafiają się osoby dojrzałe, pamiętające tamte czasy i przychodzące na nasz występ aby posłuchać muzyki swojej młodości. Ale co ciekawe, na nasze koncerty przychodzą także ludzie bardzo młodzi, którzy dopiero wchodzą w fazę młodzieńczego buntu i sięgają wtedy głównie po albumy Nirvany.
Dla mnie grunge jest i zawsze był muzyką pełną emocji, ale też taką, której towarzyszy określone przesłanie. Ten gatunek w idealny sposób łączy szaleństwo i energię z lirycznością oraz melodyjnością.
- Twoja ulubiona płyta grunge’owa wtedy i teraz?
Gdybym miał komuś polecić którąś z grunge’owych płyt to takich płyt do polecenia jest oczywiście wiele ale moje ostatnie przemyślenia podpowiadają mi, że najbardziej grunge’ową płytą jest jednak „Temple of the dog”. Jest ona uosobieniem młodzieńczości i szaleństwa, no i sposób jej powstania był, jeśli można tak powiedzieć, bardzo grunge’owy. Całemu projektowi towarzyszyła totalna spontaniczność, nagle zawiązała się komitywa ludzi, którzy chcieli razem nagrać muzykę w hołdzie dla zmarłego kolegi. W ogóle artyści z Seattle żyli w swego rodzaju wspólnocie, wydaje mi się, że ludzie, którzy słuchają takiej muzyki również taką wspólnotę stanowią. Łączy ich miłość do konkretnej muzyki, ale też określona wrażliwość. Nasi słuchacze wiedzą po co na przychodzą na nasze koncerty i tak naprawdę wszyscy jesteśmy tam w konkretnym celu.
Mógłbym jednak wskazać przełomowe dla mnie płyty związane z różnymi etapami mojego życia. Jako nastolatek zachwyciłem się albumem „Nevermind” Nirvany. Poznałem tę płytę na obozie letnim i słuchałem jej z kolegami na kaseciaku, naprzemiennie z „Czarnym Albumem” Metalliki. Po latach, już jako ukształtowany muzyk sięgnąłem po „Dirt” Alice in Chains i ta płyta dosłownie wgniotła mnie w ziemię swoim ładunkiem emocjonalnym.
Ciężko zdecydować o ulubionej płycie, podobnie jak trudno uznać któregoś z wokalistów z Seattle za tego najwybitniejszego. Z tego też powodu niełatwo być wokalistą zespołu Man in the box bo przecież będąc nim trzeba umieć przeskoczyć wokalnie z jednej wrażliwości w drugą, z jednej barwy w inną.
- Działacie samodzielnie ale ostatnio złączyliście siły z Piotrem Banachem i Kafi. Jak to się stało, że doszło do tej współpracy?
Jak to zwykle w życiu bywa, najlepsze rzeczy dzieją się niezapowiedzianie. Tak było i w tym przypadku. Zostaliśmy zaproszeni na koncert do Żerkowa, na którym miał grać również Piotr i to w dodatku z grunge’owym repertuarem Hey. Odezwałem się więc do niego proponując wspólny występ dzień wcześniej w Poznaniu a następnie pojawienie się razem na scenie w Żerkowie. Okazało się, że fajnie się ze sobą dogadujemy, że mamy dużo wspólnego i możemy się ze sobą porozumieć na odpowiedniej płaszczyźnie. To co proponował Piotr i to, co my mamy do zaoferowania ładnie się ze sobą spina.
- Czy myślicie o nagraniu autorskiej płyty czy wolicie się skupić jedynie na graniu jako tribute band?
Nie mamy na razie w planie nagrywania płyty autorskiej i jest to podyktowane, przede wszystkim, względami organizacyjnymi. To co robimy teraz, owszem zabiera nam czas, ale nie tyle co skupienie się tylko na autorskiej twórczości. Chcielibyśmy i mamy pomysły na własny materiał, ale żeby nagrać płytę i móc skupić się tylko na tym musielibyśmy naprawdę dużo poświęcić. Nie jesteśmy gotowi na takie poświęcenie. Trzeba dodać, że granie w Man in the box nie jest naszą pracą zarobkową a pasją i robimy to w pełni w zgodzie ze sobą, mając jednocześnie czas na pracę i rodzinę.
Muszę podkreślić, że gramy razem ponieważ naprawdę czujemy tę muzykę i wszyscy po prostu chcemy grać grunge. Ponadto, jeżdżąc po Polsce poznajemy wiele nowych miejsc i wielu nowych ludzi i w związku z tym mamy nadzieję, że przykładamy się również do popularyzacji subkultury grunge’owej.
- I na koniec trudne pytanie – czy potrafisz wskazać swój ulubiony utwór grunge’owy?
Chyba nie bardzo. Tak naprawdę większość piosenek, które gramy na koncertach to są moje ulubione piosenki grunge’owe. Prezentujemy wtedy zresztą coś w rodzaju kompilacji typu „the best of grunge”. Lubię gdy granie utworu mocno mnie angażuje i takim bardzo napędzającym mnie utworem jest na pewno „Even Flow”. Jest w nim konkretna moc, a kompozycja daje takiego energetycznego kopa, że z największa przyjemnością ją gram.
Dziękuję za poświęcony mi czas i czekam na wspomniane „Even Flow”, jak i cały Wasz występ. Do tej pory oglądałam tylko kilka nagrań na You Tube. Życzę Wam powodzenia oraz wielu ciekawych projektów muzycznych, które przyniosą kolejne sukcesy a przede wszystkim satysfakcję.
W Sosnowcu Man in the Box występował w składzie:
Krzysztof Januś – wokal
Sebastian Newlin-Łukowicz- gitara, wokal
Błażej Lamprycht – gitara
Tomasz Struk – bas
Daniel Karpiński – perkusja
Z zespołem występuje też wokalista Łukasz Rychlicki, który w Sosnowcu był nieobecny.