Nie zawaham się użyć stwierdzenia, że płyta, o której dziś napiszę to jeden z albumów mojego życia. Dwadzieścia dwa lata temu ukazał się „Down On The Upside” Soundgarden. Jest to zdecydowanie moja ulubiona płyta tej grupy, w mojej ocenie najdojrzalsza i najbardziej wszechstronna. Co prawda, również brzemienna w skutki, po jej wydaniu i w trakcie trasy koncertowej ją promującej zespół postanowił o zawieszeniu swojej działalności na – jak się okazało – aż 13 lat. Pomimo tego, „Down On The Upside” jest dla mnie dowodem na w pełni wykorzystany potencjał i ogromny talent kompozytorski członków Soundgarden. I choć album powstawał w atmosferze niepełnej zgody i harmonii, to jednak słuchając go, a właściwie delektując się nim, zupełnie się tego nie odczuwa. Moim zdaniem, jest kompletny. Również jeśli chodzi o oprawę graficzną – oszczędną i dość monochromatyczną – utrzymaną w ciepłej, pomarańczowo-brązowej kolorystyce z prostym, wykonanym przez Kevina Westenberga zdjęciem członków zespołu na obwolucie. Muzycy stoją na nim co prawda w jednym rzędzie, ale z daleka od siebie, a Kim Thayil szykuje się nawet do wyjścia z szeregu. Dodatkowo, w tle widać ogień, który odbija się w tafli spokojnej wody. Być może, zamierzenie lub nie, na tym zdjęciu członkowie zespołu uchwycili klimat, jaki towarzyszył im w tamtym czasie i relacje, jakie ich łączyły. Faktycznie, Kim Thayil został wtedy trochę zepchnięty na margines, prym kompozytorski na „DOTU” wiedli bowiem Cornell i Shepherd, którzy mieli w zamiarze nieco złagodzić brzmienie zespołu i poeksperymentować. Thayil chciał natomiast pozostać wierny cięższemu graniu.
Przynajmniej mnie, zawartość albumu za każdym razem rozkłada na łopatki. Mam oczywiście swoje najbardziej ulubione momenty, jak „Zero Chance”, „Tighter and Tighter” czy „Boot Camp” ale tak naprawdę wszystkie utwory na płycie stanowią wzajemnie uzupełniające się elementy jednej, niepowtarzalnej układanki. Zawsze jednak znajdą się malkontenci. Przeczytałam gdzieś opinię krytyka muzycznego, który uznał „Applebite” za tzw. zapchajdziurę. Ja uważam, że jest wręcz przeciwnie – to wspaniały przykład flirtu z psychodelią, podobnie jak „Boot Camp”, który nieodmiennie kojarzy mi się z klimatem muzyki Pink Floyd.
Teksty Chrisa Cornella z kolei to poezja w czystej postaci. Choć tyle smutku i bólu są dla słuchacza trudne do udźwignięcia. Nawet „Ty Cobb” – utwór agresywny, zaczepny i pełen złości wpisuje się w klimat wszechobecnej depresji. Sporo tu odniesień do dzieciństwa Cornella (choćby w „Boot Camp” właśnie, ale i w „Never Named”), trudnych relacji z drugim człowiekiem („Pretty Noose”) , walki z rozpaczą („Overfloater”, „Blow Up the Outside World”, „Burden In My Hand”), przekraczania własnych granic („Tighter and Tighter”, „Rhinosaur”). Dla mnie doskonałym podsumowaniem „Down On The Upside” jest fragment „Overfloater”, w którym Chris Cornell śpiewa: „Close the door and pull the shades and climb the walls.”. Tak mniej więcej można się poczuć wsłuchując się w teksty, analizując ich znaczenie i interpretując je przepuszczając przez filtr własnych emocji.
Oczywiście, że „Down On The Upside” to już zupełnie inne granie niż chociażby na „Louder Than Love”. Dla mnie to nie jest zarzut, a dowód na rozwój zespołu, jego twórcze poszukiwania, chęć podejmowania artystycznego ryzyka. Z pewnością najwięcej w tym materiale wpływu Chrisa Cornella, jednak widać, że inni członkowie grupy także chcieli stosować nowe rozwiązania, bardziej niż zostać zaszufladkowanymi w pudełeczku przeznaczonym dla jednego muzycznego stylu. Bo muzyka na „DOTU” już dość znacznie od grunge’u, czyli rdzennego brzmienia Soundgraden, odbiega. Ale to także nie jest zarzutem wobec płyty, o której dziś mowa, to jej niewątpliwa zaleta.