Dziś zbiegają się ze sobą trzy rocznice, które dla fanów grunge’u z pewnością są ważne a często stanowią też asumpt do dokonywania refleksji o ulotności ludzkiego życia, talentu i potencjału.
Zacznijmy od rocznicy pozytywnej. Pięćdziesiąt dwa lata temu urodził się bowiem Mike McCready – przede wszystkim gitarzysta Pearl Jam, ale również członek takich grup jak Temple of The Dog i Mad Season. Dla mnie muzyk wybitny. Wszechstronny, obdarzony lekkością gry, pomysłowy w solówkach, które niejednemu zapierają dech w piersi. Sam przyznaje, że nie gra technicznie, woli po prostu grać „ze słuchu” a wśród swoich muzycznych idoli wymienia chociażby BB Kinga, Erica Claptona, Jimmiego Page’a, czy Briana Maya. Czasopismo „Rolling Stone” umieściło Mike’a na szóstej pozycji najbardziej niedocenianych gitarzystów, choć z drugiej strony okrzyknięto go najlepiej zarabiającym gitarzystą na świecie z dochodem w postaci 82 milionów dolarów. Solówki McCready’ego z „Alive” oraz „Yellow Ledbetter” zostały umieszczone na liście „100 Greatest Guitar Solos” magazynu „Guitar World”.
Co warte podkreślenia, to jedyny muzyk spośród trzech, którzy są bohaterami dzisiejszego wpisu, który wygrał walkę z nałogiem. Mike był uzależniony od narkotyków oraz alkoholu i dwukrotnie podejmował z nimi batalię. Jak do tej pory artysta pozostaje „czysty” i pomaga innym w żmudnym procesie wychodzenia z nałogu. Za miesiąc zostanie on oficjalnie wyróżniony nagrodą Stevie Ray Vaughan Award za oddanie i pomoc niesioną uzależnionym.
Oprócz muzyki McCready interesuje się także fotografią. W 2017 wydał książkę pt: „Of Potato Heads and Polaroids: My Life Inside and Out of Pearl Jam” będącą zbiorem fotografii dokumentujących wydarzenia tak z muzycznego, jak i prywatnego życia Mike’a.
McCready wziął udział w wielu różnych gościnnych występach, to on zagrał też jako „dodatkowa gitara” w utworze „Eyelid’s mouth” na płycie „King Animal” Soundgarden.
Nie wyobrażam sobie Pearl Jam bez McCready’ego, wraz ze Stone’em Gossardem stanowią natychmiast rozpoznawalny tandem, a razem z pozostałymi członkami zespołu jeden organizm. Mam nadzieję, ze Mike ma świadomość tego jak świetnym jest gitarzystą i jak bardzo cenionym przez fanów artystą.
Dwie pozostałe rocznice nie są niestety już związane z celebracją życia, a raczej z pamięcią o śmierci. Przyjmuje się, że dwadzieścia cztery lata temu frontman Nirvany Kurt Cobain przyłożył pistolet do skroni i popełnił samobójstwo w swoim domu w Seattle. Jego los, choć niezamierzenie osiem lat później, czyli w 2002 roku podzielił Layne Staley – wokalista Alice in Chains. W przypadku śmierci obu artystów niebagatelną rolę odegrały substancje psychoaktywne. Niestety obaj muzycy byli bowiem uzależnieni od narkotyków i to właśnie narkotyki ostatecznie zadecydowały o ich losie. Dla mnie to przejmujące i niezwykle smutne, że tak utalentowani ludzie odeszli w tak młodym wieku nie zdążywszy wypełnić swego życia. W dodatku okoliczności ich odejścia także jawią się jako bardzo przykre. Samobójstwu Kurta poświęcono już tysiące stron, snuto teorie spiskowe, za jego śmierć przypisując winę osobom trzecim. Niezależnie od tego, jaka jest prawda, jedno jest pewne – Kurt był zagubionym i cierpiącym człowiekiem, którego problemy sięgały dzieciństwa, a którego nadwrażliwość była właśnie wręcz samobójcza. Sam przyznawał się do destrukcyjnych postaw, był też świadom niebezpieczeństw, jakie niesie z sobą zażywanie narkotyków, a jednak nie był w stanie pokonać drzemiących w nim demonów.
Layne’a Staley’a najlepiej definiują jego teksty. Są mroczne, smutne, skoncentrowane na trudach egzystencji, szczególnie w przypadku osoby uzależnionej. Layne nie udawał co prawda, że nie jest narkomanem, ale chyba po trosze się tego wstydził, przyznawał też, że sobie nie radzi z siłą swego uzależnienia. Podczas niektórych występów pojawiał się odziany w skórzane rękawiczki, które miały ukrywać ślady po wkłuciach, pisał też otwarcie o tym, że jego „romans” z narkotykami trwa za długo i czas się z niego wyzwolić. Niestety, nie zdążył. Ten obdarzony wyjątkowym głosem człowiek, zdolny tekściarz i kompozytor, który mógłby osiągnąć w muzyce jeszcze bardzo wiele ostatnie lata swego życia podróżował po drodze prowadzącej tylko w jedną stronę, by ostatecznie odejść w samotności. Ostatnim artystycznym zrywem wokalisty był jego udział w grupie Class of ’99. Na potrzeby tego projektu zaśpiewał on w coverze „Another Brick in the Wall” Pink Floyd. Tom Morello – jeden z członków Class of ’99 brał nawet pod uwagę zaangażowanie Staleya w działalność powstającego wtedy nowego zespołu o nazwie Audioslave.
Przynajmniej kilka utworów nagranych przez różnych muzyków zostało poświęconych pamięci Layne’a Staley’a, co tylko dobitniej świadczy o tym, jaki wpływ miała działalność wokalisty na innych oraz jak dużą startą stało się dla otoczenia jego odejście. Tak bardzo żal, że pomimo chęci nikt i nic nie było w stanie zawrócić Layne’a z obranego kierunku.