Mogę użyć śmiałego stwierdzenia, że człowiek, o którym dziś napiszę odegrał w moim życiu niebagatelną rolę i choć nie jest członkiem mojej rodziny, ani nawet przyjacielem, to czuję z nim więź i bliskość. Dziś człowiek ten – Pan Edward Louis Severson III, znany przede wszystkim jako Eddie Vedder obchodzi swoje 53-cie urodziny. Nie zamierzam pisać kolejnej biografii Eddiego, bo takich powstało wiele, nie obawiajcie się zatem, że przeczytacie to wszystko, co już sami wiecie. Chcę, żeby ten wpis był osobisty, a być może znajdziecie w nim także odniesienia lub podobieństwa do historii swojej znajomości z Eddiem Vedderem.
Trudno mi uwierzyć, że od momentu, gdy po raz pierwszy usłyszałam muzykę Pearl Jam upłynęło już ponad 20 lat, a sam Eddie stał się w tym czasie dojrzałym, statecznym mężczyzną, który w niewielkim stopniu przypomina siebie sprzed lat. Nie zmieniło się w nim jednak najważniejsze – jego pasja do muzyki, zaangażowana postawa wobec otaczającej rzeczywistości i wiarygodność. Dla mnie, jako fana jest to sprawa kluczowa, dzięki temu wiem, że muzyka, która do mnie trafia jest efektem prawdziwej twórczości przez duże T, a nie wynikiem realizacji planów marketingowych.

W Eddiem inspirujące i motywujące jest dla mnie to, jak bardzo angażuje się on w sprawy społeczno-polityczne. I choć niektórzy zarzucają mu zbyt małą powściągliwość w tym względzie, to ja uważam, że rolą artysty jest między innymi wyrażanie swojej opinii choćby na temat kondycji społeczeństwa, którego jest częścią. Eddie jasno artykułuje swoje poglądy, dlatego wiemy między innymi to, że jest wegetarianinem, ateistą, popiera ruch Pro Choice, działa na rzecz ochrony środowiska, ale również jest zapalonym surferem i zagorzałym fanem Cubsów. Ponadto, często mówi o swej niegasnącej miłości do muzyki, wielbi wręcz swoich idoli i zdarza się, że oddaje im cześć. Jest w tym wszystkim pełen pokory i staje w jednej linii z nami – fanami. Fakt, że pomimo sławy pozostaje tzw. zwykłym człowiekiem świadczy według mnie o jego inteligencji i dojrzałości. Eddie potrafi spontanicznie zagrać na gitarze z ulicznym zespołem, poświęcić czas na rozmowy z fanami i rozdawanie autografów, czy przeznaczyć pieniądze na charytatywny cel i w każdej z tych ról pozostaje naturalny. W dzisiejszych czasach to wszystko wcale nie jest czymś oczywistym, gwiazdy często dystansują się od fanów, a w ich zachowaniu dominuje teatralna sztuczność. A chociażby w „Let’s Play Two” widać było jak bardzo „zwyczajni” są wszyscy muzycy Pearl Jam i bez charakterystycznego dla celebrytów zadęcia, po prostu robią swoje.
Fajnie, jeśli artysta, którego cenimy za jego twórczość jest przy okazji ciekawym człowiekiem. Nie wyobrażam sobie zresztą, aby to nie szło ze sobą w parze. Oczywiście, byłabym hipokrytką twierdząc, że nie robiły na mnie, jako nastolatce wrażenia rozbrajający uśmiech Eddiego, jego długie włosy, czy fakt, że potrafił wspiąć się na rusztowanie bez asekuracji i skoczyć w tłum bez głębszego zastanowienia. W czasach, gdy mając kilkanaście lat wyznawałam zasadę o tym, że trzeba żyć szybko i chłonąć każdą minutę istnienia, zachowania Eddiego i jego postawa młodego-gniewnego budziły mój podziw. Jednak moja fascynacja Edem zaczęła się przede wszystkim od muzyki. Nigdy nie zapomnę tego, jak pierwszy raz przesłuchałam album „Vs” (to od niego zaczęłam swoją przygodę z Pearl Jam). To było tak, jakby ktoś w końcu ukoił mój głód, wypełnił pustkę. Wydanie przez Pearl Jam każdej kolejnej płyty było dla mnie wydarzeniem, różne solowe dokonania Eddiego także bardzo mi się podobały. Dzięki nim zresztą trafiałam na interesujące filmy, czy muzykę innych artystów. I tak choćby udało mi się obejrzeć świetne filmy, jak: „Dead Man Walking”, „Big Fish” czy „Basketball diaries”, polubiłam Bruce’a Springsteen’a, poznałam Neila Younga. Do dziś ulubionym pozostaje dla mnie obraz „I am Sam” (z Seanem Pennem i Michelle Pfeiffer), w którym podkład muzyczny stanowią utwory The Beatles wykonywane przez innych artystów, w tym Eddiego. Ale niezaprzeczalnym królem pobocznych projektów Eddiego jest dla mnie, rzecz jasna „Into the Wild”. Zarówno sam film, jak i ścieżka dźwiękowa stworzona na jego potrzeby zawsze robią na mnie olbrzymie wrażenie.
Eddie, czy to będąc członkiem drużyny zwanej Pearl Jam, czy w swoich solowych projektach, stale utrzymuje wysoki poziom tego, co robi, dlatego moja miłość do jego twórczości nie gaśnie. W działaniach tego artysty nie było dla mnie nigdy niczego bulwersującego, słabego czy zwyczajnie nie do przyjęcia. Choć nie jest oczywiście tak, że w równym stopniu uwielbiam każdą płytę i każdy utwór Eddiego. Mam swoich faworytów, ale równocześnie takie rzeczy, do których wracam rzadziej. Moim numerem jeden na zawsze pozostanie „Ten”, jednak uwielbiam także „Lost Dogs”, „Yield” czy „Live at Benaroya Hall”. Nie gromadzę jednak wszystkich bootlegów zespołu (a jest ich mnóstwo), bo zwyczajnie mnie na to nie stać, nie mam też obsesji kolekcjonowania wszystkich związanych z Eddiem gadżetów. Staram się za to śledzić informacje dotyczące zespołu, czy oglądać poświęcone im produkcje. No i zawsze marzę o zobaczeniu ich na żywo. Do tej pory zdarzyło się to dopiero dwukrotnie, w Krakowie spotkamy się po raz trzeci.
Poza całą muzyczną otoczką Eddiego, lubię w nim również to, że jest ciepłym, sympatycznym człowiekiem, oddanym swojej rodzinie, szanującym fanów, mającym pozamuzyczne pasje. Te wszystkie elementy składają się na obraz mężczyzny, który zmienił moje życie choć nawet o tym nie wie, poruszył nerw w wielu osobach na całym świecie i dostarcza emocji, których istnienia człowiek nawet nie podejrzewał. Życzę Eddiemu tego, aby zawsze podążał swoją ścieżką, był wierny sobie i odnajdował radość we wszystkim, co robi. Happy Birthday Mr Vedder!
*tytuł tego wpisu to cytat z utworu „Inside Job” zespołu Pearl Jam