Czy można podejrzewać, że zespół lubi grać w jakimś kraju gdy w set liście jego koncertu pojawiają się aż cztery debiuty trasy (w tym trzy europejskiej jej części), niegrany od 6 lat rarytas oraz masa emocji płynąca ze sceny? Ja jestem pewna, że tak!
Lipcowy wieczór spędzony w krakowskiej Tauron Arenie w towarzystwie Pearl Jam zapisuję w swoich wspomnieniach jako kolejne wspaniałe muzyczne przeżycie i spieszę z przedstawieniem Wam moich refleksji na jego temat. Jestem też bardzo ciekawa jak Wy odebraliście ten dwukrotnie przekładany koncert, czy spełnił Wasze oczekiwania i nakarmił spragnione zmysły.
Czwartek, oprócz tego, że wyjątkowo upalny i duszny dla mnie był też dniem spotkań, przerzucania się opowieściami, śmiechu do bólu brzucha, przytulasów i szczerzenia się do siebie nawzajem. Wszyscy ludzie, z którymi uczestniczyłam w koncercie Pearl Jam to tacy, z którymi chciałam tam być i dla których bycie właśnie tam było takim samym misterium, jak dla mnie.
Co do samego występu zaś to nasuwa mi się przede wszystkim wniosek o tym, że celowo, lub nie panowie ułożyli swoją setlistę tak, że znalazło się w niej dużo przestrzeni na prawdziwy rockowy czad. Co publiczność zgromadzona w krakowskiej hali skrzętnie wykorzystywała tańcząc, podrygując i śpiewając nie tylko na płycie, lecz także w sektorowej części areny. Stamtąd właśnie cudownie patrzyło się na falujący czy skaczący poniżej tłum, płyta była zresztą wypełniona po brzegi. Stojący najbliżej sceny fani mieli nawet sposobność aby dotknąć gitary Mike’a McCready’ego, który był niezwykle otwarty na wchodzenie w interakcje z publicznością, wyrzucał w powietrze garściami gitarowe kostki, wskazywał na konkretne osoby, machał do nich. Równie wylewny i kontaktowy był sam Eddie, swoim zwyczajem zwrócił uwagę na bezpieczeństwo ale, co było do przewidzenia, odniósł się też do aktualnej sytuacji na świecie i docenił, wymieniając z nazwiska polskie wolontariuszki działające na rzecz uchodźców a także nas wszystkich dziękując za okazane Ukrainie wsparcie. Ponadto, popijał wino wznosząc nim toasty a na koniec bardzo szczodrze rozdawał tamburyny. Jedna sztuka stała się nawet własnością dziewczyny stojącej w sektorze ulokowanym za sceną. Wydawać by się mogło, że zgromadzeni tam fani niewiele skorzystają na widowisku. Nic bardziej mylnego bo, po pierwsze, bawili się oni w najlepsze na każdym kroku manifestując swoje uwielbienie dla zespołu, a po drugie, panowie specjalnie dla nich, zagrali „Elderly Woman..” stojąc wtedy z kolei tyłem do nas.
Uważam, że Eddie z kolegami są w naprawdę w doskonałej formie, nie zwalniają tempa i nie próbują nawet pójść w stronę wyłącznie delikatniejszego grania (choć to też potrafią zrobić najpiękniej). Podczas czwartkowego koncertu także zapewniali sobie tylko nieliczne momenty wytchnienia, wykonując „Buckle Up”, „Immortality” (z piękną solówką Mike’a) czy, i tu prawdziwy szok – „Hard to Imagine”. Ostatni wymieniony utwór nie był przez Panów grany na żywo od 2016 roku a wcześniej też, mówiąc kolokwialnie, nie przodował jeśli chodzi o ilość wykonań koncertowych. To tzw. odrzut z sesji nagraniowych do albumu „Vs.”, który znajdziemy na kompilacji „Lost Dogs”. A skoro już przy płycie tej jesteśmy to tak sobie myślę, że jeśli podczas tej trasy „Hard to Imagine” dostało swoją szansę to ja bym nieśmiało poprosiła o inny, jeszcze starszy rarytas czyli „Hold On”, który zwykle rozwala mnie na łopatki. Podobne wrażenia zapewniły mi jednak zagrane w Tauronie jeden po drugim „Smile”, w którym Stone i Jeff zamienili się instrumentami, pochodzący z albumu „Gigaton” „River Cross” i prawdziwy hymn w postaci „Alive”. To właśnie „Alive”, choć nie należy do ścisłej czołówki moich ulubieńców, wybrzmiało w Tauron Arenie chyba najbardziej wzniośle, budująco, po prostu wspaniale. Zdzierałam gardło bez opamiętania nie mogąc sobie po prostu odmówić odśpiewania refrenu, który niesie ze sobą tak budujący, a dla niektórych symboliczny przekaz.
„River Cross” również miał bardzo specyficzną wymowę. Tysiące światełek, które rozświetliły arenę i Eddie śpiewający: “I wish this moment was never ending”, czy przede wszystkim: “share the light, won’t hold us down” przyprawiało o ciarki wzruszenia. To było połączenie doskonałe, biorąc pod uwagę czas i miejsce, idealnie balansujące między emocjonalnym uniesieniem a żarliwością przekazu.
Pearl Jam słynie z nieprzewidywalnych setlist koncertowych, każdy fan grupy wie, że są układane „pod” miejsce i okoliczności i choćby dlatego 4 lata temu usłyszeliśmy w Polsce „Lightning Bolt”. Pomimo tego, że ja również to wszystko wiem czwartkowy zestaw jednak nieco mnie zaskoczył, był, według mnie kompletnie nieoczywisty. Aż pięć utworów z zamykającego dotychczasową dyskografię krążka, brak „Given to Fly” (smuteczek) „Yellow Ledbetter” i „Black”, za to świetnie dobrane „Rockin’ in a Free World” na zakończenie plus wspomniane trasowe premiery i rarytasy. No ale w tym roku panowie grają nieco krótsze sety – zamiast ponad trzygodzinnych nieco ponad dwie godziny muzyki, zamiast lekko trzydziestu zagranych kompozycji – dwadzieścia kilka. A to i tak więcej niż niejeden artysta jest w stanie wytrzymać. Przypomnę też, że nie mamy tu do czynienia z zespołem młodzieniaszków a grupą istniejącą od przeszło 30 lat, która nigdy w swojej karierze nie zaliczyła przestoju.
Przeżywając koncert jednej z moich ulubionych kapel i po prostu wspaniale się na nim bawiąc pomyślałam o rozmowie, którą miałam okazję odbyć kilka godzin wcześniej tego dnia. Spotkałam pewnego niezmordowanego w swoich podróżach za zespołem fana, który wypowiedział zdanie, pod którym ja także mogłabym się śmiało podpisać. Powiedział, że boi się tego nieuniknionego momentu, gdy kiedyś to wszystko się skończy i już nie będzie za kim jeździć, że nie znajdą się żadni następcy, spadkobiercy czy nawet naśladowcy. A wtedy pozostaną jedynie wspomnienia i on właśnie takowe gromadzi. W postaci zdjęć, autografów, kilku zdań, jakie udaje mu się zamienić z ulubionym muzykiem czy korespondencji jaką z nim prowadzi, a przede wszystkim występów, na które potrafi dojechać do najodleglejszych miejsc. Pomyślcie sami, jaką moc musi mieć muzyka, skoro ktoś dla niej jest w stanie zrobić tak wiele?
Jestem pewna, że różne obiektywne czynniki nie pozwoliłyby mi rzucić wszystkiego i pojechać „w trasę” za wykonawcą, którego kocham dlatego tym większą wartość stanowi dla mnie fakt, że w tym roku mogę być na więcej niż jednym koncercie Pearl Jam. A zatem Prago, nadciągam!