W zapowiedzi książki Piotra Jagielskiego „Grunge. Bękarty z Seattle”, która pojawia się na stronie Wydawnictwa Czarne możemy przeczytać, że pisząc swoje dzieło autor „osobiście docierał do uczestników i świadków wydarzeń, sam zadawał im niewygodne pytania i wyciągał wnioski z usłyszanych odpowiedzi.”.
Nie ukrywam, że przynajmniej dla mnie fakt taki stanowił dodatkową zachętę do sięgnięcia po pierwszą polskojęzyczną publikację w całości poświęconą gatunkowi, o którym traktuje mój blog i który ukształtował mnie jako słuchacza muzyki oraz odbiorcę rzeczywistości w ogóle. Czy jednak zawarta w zapowiedzi obietnica została spełniona? Otóż uważam, że i tak, i nie.
Wspaniałe jest to, że gromadząc materiały pan Piotr faktycznie miał okazję porozmawiać z wieloma bohaterami czasów, w których narodził się grunge, „słyszymy” więc tutaj wypowiedzi założycieli Sub Popu, jak również Dave’a Abbruzzese’a, Jacka Endino, Gary’ego Lee Connera czy Charlesa Petersona, a nade wszystko Marka Arma, który, w mojej ocenie, pełni w publikacji rolę dodatkowego narratora. I to narratora, który w żadnym stopniu nie idealizuje i nie wygładza przeszłych zdarzeń, za to odznacza się w stosunku do nich dużym krytycyzmem a momentami, co może delikatnie uwierać czytelnika – cynizmem.
Z drugiej zaś strony – w książce samych wniosków znajdziemy jednak relatywnie mało. Trafimy za to na dogłębną analizę i przedstawienie faktów z różnych perspektyw, a także poruszanie się systemem „po nitce do kłębka”, z uwzględnieniem pewnej chronologii. Jeśli jednak spodziewamy się kolorowej laurki na cześć grunge’u to srogo się zawiedziemy. Zarówno wydarzenia, jak i postaci stanowiące trzon opowieści ukazane są bowiem bez zbędnego i nienaturalnego upiększania. Dlatego też historia powstania Sub Popu okazuje się nie być w żadnym stopniu romantyczna, a wywiadowani Bruce Pavitt i Jonathan Poneman szczerze przyznają, że gdy wpadali na pomysł stworzenia wytwórni płytowej byli niemającymi najmniejszego pojęcia o prowadzeniu biznesu ignorantami.
Z ikony w osobie Andy’ego Wooda Jagielski także odłupuje sporą porcję złota pokazując go nie jako umęczonego wizjonera, a niepewnego siebie, aczkolwiek niezwykle charyzmatycznego człowieka, który jednakowoż oprócz zalet posiadał też wady.
Sposób pokazania losów Nirvany czy Pearl Jam również nie powiela schematów znanych z innych poświęconych tym zespołom publikacji, a autor wskazuje nawet na pewną niedojrzałość frontmanów tych grup do tego, aby stać na czele zespołów o tak dużej popularności. Jagielski pisze: „Sukces Nirvany był zbyt gwałtowny i zbyt oszałamiający. Nie mieli czasu, żeby zbudować dobrą ekipę, otoczyć się właściwymi ludźmi, którym mogliby zaufać. Stali się zbyt wielcy zbyt szybko.”
W rozdziale poświęconym Pearl Jam znajdziemy zaś taki cytat oceniający postawę Eddiego Veddera: „Podczas wywiadów, sesji fotograficznych, a nawet na scenie wciąż sprawiał wrażenie człowieka głęboko nieszczęśliwego.” Przytoczony fragment jest zresztą, co znamienne, umieszczony pośród akapitów będących opowieścią snutą przez drugiego i, w opinii wielu, skrzywdzonego przez grupę perkusistę – Dave’a Abbruzzese’a.
Tym, co dla mnie stanowi ogromną wartość „Bękartów” jest fakt, że autor nie skupia się w nich wyłącznie na przedstawicielach tzw. Wielkiej Czwórki, a nawet, jak mam wrażenie, koncentruje się na nich w nieco mniejszym stopniu. Dużo miejsca poświęca za to Mudhoney, Screaming Trees oraz wydarzeniom poprzedzającym „wielki boom”. Na każdym kroku, ustami swoich rozmówców podkreśla też, że grunge nie był żadnym ruchem społecznym ani ideologią, a ogólnoświatowy sukces gatunek ten odniósł jednak trochę przypadkiem. Wrósł z nudy, a granie na instrumentach dla młodych pochodzących z okolic Seattle ludzi stało się po prostu dobrym sposobem na zagospodarowanie czasu. Żyjąc w mieście pozbawionym szczególnych perspektyw zaczęli oni zakładać zespoły dla żartu i zgrywy (historia powstania Mr Epp – pierwszego „zespołu” Marka Arma jest w tym wątku szczególnie reprezentatywna). Jednocześnie sukces jaki odniosły seattlowskie kapele przerósł przecież najśmielsze oczekiwania kogokolwiek. Jak komentuje to Poneman: „Może chodziło o romantyzm tej historii?”. W wyciągnięciu wniosków z tego typu rozważań musimy sobie jednak poradzić sami, choć „Bękarty” z powodzeniem nas w tym wspomagają. Co kilka stron autor rzuca bowiem czytelnikowi garść otwartych pytań, zmuszając go do zatrzymania się i przemyślenia. Wydaje mi się zresztą, że o to właśnie chodzi – o umiejętne wyważenie ilości przedstawionych faktów i indagacji, co Piotrowi Jagielskiemu udało się zrobić w naprawdę dobrym stylu. Co prawda, w niektórych momentach da się wyczuć stosunek autora do danego wątku, zespołu czy sytuacji, ale jego opinia nie jest wyrażana nachalnie, a ja podczas lektury poczułam się skonfundowana właściwie tylko raz – przy okazji czytania fragmentów poświęconych Layne’owi Staleyowi (lecz autor rozwiał wszelkie moje wątpliwości podczas rozmowy).
Czy czegoś mi w „Bękartach z Seattle” brakuje? Tak – filtra osobistych doświadczeń związanych z tematem, który zwykle nadaje całości cieplejszy ton. Mam jednocześnie świadomość, że przy jego zastosowaniu nie dałoby się stworzyć w pełni obiektywnego dokumentu, którym ta publikacja niewątpliwie jest. Do tego to po prostu rzetelna dziennikarska praca napisana w niezwykle wciągający sposób, z powołaniem się na szereg źródeł i wypowiedzi wielu bohaterów.
Wydaje się, że najważniejszą konstatacją płynącą z książki Piotra Jagielskiego o grunge’u jest cytat z Charlesa Petersona – nadwornego fotografika grunge’owych kapel, który podczas rozmowy z autorem o ich muzyce wypowiedział się tak: „Każdy z tych zespołów miał coś własnego, co odróżniało go od pozostałych.” Być może właśnie w tym stwierdzeniu tkwi kod do zrozumienia fenomenu gatunku, który, jak można wyczytać między wierszami, również dla Piotra Jagielskiego, stanowił ostatni bastion muzycznej rewolucji.