Nie będę ukrywać, że do Tauron Areny przyjechałam we wtorek tak naprawdę nie na festiwal, a na dwa konkretne koncerty. Wyczekany i widziany przeze mnie po raz pierwszy Alice in Chains oraz Tool, co do którego miałam pewność, że nie zawiedzie, a występ zespołu okaże się być prawdziwą ucztą.
Nie będę wypowiadać się na temat organizacji samego festiwalu, ja nie doświadczyłam w tej kwestii niczego negatywnego, ale, co warte podkreślenia zjawiłam się na terenie Areny dopiero przed samym występem Alicji. Mogłabym przyczepić się właściwe jedynie do nagłośnienia, o którego kiepskiej jakości pisze zresztą w komentarzach wielu fanów. Skądinąd wiem jednak, że nie w każdym miejscu hali odbiór był taki sam. Akurat w moim sektorze słyszeliśmy głównie instrumenty, wokal, zarówno podczas koncertu AIC, jak i Toola, momentami ginął przytłoczony mocą muzyki. Szkoda, bo duet DuVall-Cantrell naprawdę dawał wokalnie radę, a Maynard to w tej kategorii klasa sama w sobie.
To, co było znamienne w przypadku obu występów to fakt, że zespoły o ustalonej porze po prostu pojawiły się na scenie i zaczęły grać. Bez dodatkowych zapowiedzi, fajerwerków czy wstępów. Te były zresztą zupełnie zbędne. „Them Bones” zagrane na początek przez Alice in Chains i „Aenema” wykonana przez Tool na otwarcie ich przedstawienia były jak mocne ciosy wbijające słuchacza w fotel.
Występ Alice in Chains był typowym koncertem skrojonym na festiwalową miarę. Z krótką set listą pełną hitów, minimalistycznym jeśli idzie o oprawę wizualną, zagranym bardzo poprawnie, ale z pewnym dystansem. Co by nie powiedzieć, i jakich zastrzeżeń by nie mieć, muzycznie, to najwyższa liga. Nie sposób było się jednak równocześnie pozbyć wrażenia, że koncert AIC stanowił swoisty support dla występu gwiazdy wieczoru, czyli Tool. A ja liczyłam na to, że oba zespoły zaprezentują się jak równorzędne sobie projekty, pochodzące z tej samej półki.
Największe kontrowersje wśród miłośników twórczości Alice in Chains wzbudza obecność w składzie zespołu Williama DuValla. Wielu fanów podkreśla zgodnie, że nie pasuje on do klimatu muzyki Alicji, a jego anturaż kojarzy się bardziej z postacią Lenny’ego Kravitza niż przedstawiciela deszczowego Seattle. Ja mam dla muzyka tego nieco więcej wyrozumiałości. Nie mam też wrażenia, że chce on kogokolwiek zastąpić czy naśladować. Ma styl, który może niektórych razić, ale równocześnie ma także niezaprzeczalny talent, a to chyba jednak w kontekście muzyki istotniejsze.
Dla mnie najmocniejszymi momentami koncertu Alice in Chains były zaserwowany na otwarcie „Them Bones”, „Check My Brain”, który po prostu uwielbiam, wspaniale płynący „No Excuses”, oraz zagrany w zaskakująco zwolnionym tempie „Would?”. Końcówka występu Alicji to znów kontrowersje. Kultowy dla wielu „Rooster” nie każdemu przypadł do gustu, tu również pojawiło się bowiem wolniejsze tempo i nieco zmieniona aranżacja.
Podsumowując, jestem szczęśliwa, bo wreszcie miałam okazję zobaczyć Jerry’ego i spółkę na żywo. Dla mnie sam zespół i jego brzmienie są legendarne, a solówki Cantrella zajmują w moim sercu szczególne miejsce. Choćby z tego powodu, część wtorkowego wieczoru, którą spędziłam w towarzystwie Alicji będzie dla mnie wspomnieniem bezcennym. I naprawdę nie rozumiem jak można, wzorem pana siedzącego obok mnie, mieć ochotę wyjść po piwo akurat wtedy, gdy zespół zaczynał grać „Would?”.
Wiadomym było, że w krakowskiej hali znajdzie się wielu takich fanów, którzy przyjadą tam właściwie tylko po to, aby zobaczyć Tool. Trudno się temu dziwić, zespół nie koncertował przecież w naszym kraju od 12 lat. Dało się wyczuć, jak bardzo publiczność spragniona była wrażeń, które ma jej do zaoferowania Maynard z ekipą. Na płycie odbywało się regularne pogo, a niektóre utwory wzbudzały w słuchaczach ogromną ekscytację, żeby nie powiedzieć – ekstazę. Myślę, że członkowie zespołu to wyczuwali i byli naprawdę zaskoczeni tym, jak ciepło i entuzjastycznie przyjęci zostali przez słynącą z gościnności polską publiczność.
Moja pokoncertowa refleksja jest w tym przypadku przede wszystkim taka, że jeśli ktoś uparcie ignoruje fakt istnienia Tool i nie uważa zespołu za jeden z najlepszych na świecie, to musi odznaczać się wyjątkowym brakiem obiektywizmu. Zgodnie z tytułem jednej z dwóch nowych propozycji grupy – Tool pozostaje dla mnie niezwyciężony. I to na wielu płaszczyznach. Wspaniałe instrumentarium, w którego zbiorze trudno wskazać lidera, dopełniające się wzajemnie dźwięki, w sposób hipnotyzujący łączące się z wokalem, oraz magiczny klimat, który budowany był z pewnością także dzięki grze świateł oraz wizualizacjom. A do tego, perfekcyjne wykonanie, pełne zaangażowanie członków zespołu oraz przekrój największych dzieł grupy. Czy można życzyć sobie więcej? Otóż można – lepiej słyszalnego głosu Keenana, który momentami tłumiony był przez ścianę dźwięku tworzoną przez instrumenty. A przecież rzewny, niepokojący i mocarny zarazem wokal Maynarda to niezbędny element tej niepowtarzalnej układanki.
Ciężko wybrać najlepiej zagrane podczas wtorkowego festiwalu utwory, koncerty Toola to dla mnie widowiska bez słabych punktów. Na pewno na wyjątkową uwagę zasługują dwie świeżynki – „Descending” oraz „Invincible”. To wycyzelowane, rozbudowane i wielowarstwowe kompozycje z charakterystycznym basem Justina, zmianami tempa i długimi partiami instrumentalnymi. Trochę transowe, trochę opętańcze. Podobnie zresztą jak gra Chancellora na basie, na którą patrzyło się z nieukrywaną przyjemnością. Ogromną radość sprawiło mi pojawienie się w setliście „Forty Six & 2”, „Vicarious”, „Jambi”, oraz „Schism”, wszystkie one wypadły niezwykle monumentalnie i maksymalnie obezwładniająco. Podobnie jak tandem w postaci kultowych „Parabol/Parabola”.
Podczas obu koncertów najbardziej przeszkadzali mi, paradoksalnie … ludzie. Wstający, siadający, wiercący się, zmieniający miejsca, czy wychodzący po piwo. Dla mnie to czego doświadczałam było swego rodzaju spektaklem i chciałam móc w spokoju się na nim skupić. Ale, jak słusznie zauważono, Tauron Arena to nie teatr. Na szczęście większość uczestników widowiska postawiła na jego odbiór zmysłami, a nie telefoniczne rejestrowanie każdego kawałka. To zdecydowanie wpłynęło też, moim zdaniem, na nastroje zgromadzonych, którzy żywiołowo reagowali niemalże na każdy dźwięk.
Justin, Danny, Adam i Maynard pojawili się na scenie niepostrzeżenie i przez cały występ również dbali o to, aby to nie oni sami, ale ich muzyka przyciągała największą uwagę. Schodzili ze sceny już jednak w nieco odmiennym stanie, sami nagradzając swoją publiczność oklaskami za aktywny udział w show. Keenan natomiast, swoim zwyczajem, pokazał się na chwilę widowni w świetle reflektora, po czym szybko zniknął za kulisami. Mam nadzieję, że tym razem nie na kolejnych 12 lat.