Ikona, według definicji słownikowej to „osoba lub rzecz symbolizująca jakieś zjawisko, podziwiana w danej branży”. Czy zatem Kurt, Eddie, Chris lub Layne wpisują się w tę definicję, czy spełniają kryteria?
Według mnie tak, niezależnie od tego, jak bardzo niektórzy mogliby się oburzać na takie szufladkowanie. Co w tym jednak złego, że ludzie szukają wzorców, punktów odniesienia czy drogowskazów? Dla mnie historie i twórczość wymienionych artystów są jak kamienie milowe na muzycznej drodze. Nadal znajduję w nich odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, odniesienia do własnych przeżyć, podobne do swoich emocje.
W internecie znaleźć można niemało wpisów dotyczących tego, jak bardzo grunge i związani z tym nurtem muzycy wpłynęli na życie wielu ludzi. Tworzone są kolejne grupy tematyczne poświęcone artystom grunge’owym, a nawet wraca się do mody tamtych czasów. Strona, na której się znajdujecie także przecież wpisuje się w nurt: „pamiętajmy o grunge’u”. Nie ma zatem, moim zdaniem, sensu oburzać się i wzbraniać przed wielkimi słowami. Ponadto, w historii muzyki jest przynajmniej kilka postaci, które można by uznać za ikoniczne, których wizerunek jest natychmiast rozpoznawalny i którzy odcisnęli swe piętno nawet na twórczości następnych pokoleń. Weźmy choćby Michaela Jacksona, Elvisa, Davida Bowie, Freddiego czy Beatlesów. Osoby te, choćby z racji posiadania określonego dorobku artystycznego, ale również ze względu na to, że odznaczały się pewnym typem osobowości, darzone są przez fanów szczególną czcią. Pamięta się o kolejnych rocznicach ich urodzin (czy – w przypadku niektórych – śmierci), z regularnością przypomina o ich dokonaniach, a muzyka, przez nich tworzona to klasyka, której wstyd nie znać. Naiwnie liczę na to, że pamięć o tych artystach przetrwa kolejne dziesięciolecia i nie pokryje jej patyna.
Pewnie Kurt, Eddie, Chris czy Layne nie są dla wszystkich aż tak rozpoznawalnymi postaciami świata muzyki jak choćby wspomniany Elvis. Sądzę jednak, że jeśli pod uwagę bierzemy świadomych odbiorców muzyki, to możemy być spokojni o to, że kojarzą oni również przedstawicieli grunge’u i ich muzyczne propozycje. Tym bardziej, że każdy z nich ma na swoim koncie stworzenie czegoś w rodzaju niepowtarzalnego znaku towarowego. Inni mogą jedynie próbować się na nim wzorować, czy inspirować nim, ale nie uzyskają identycznych barw, konturów i wrażeń.
Dobrze jest być nazywanym ikoną pokolenia lat 90-tych, znanego również jako pokolenie X, które ze swą spontanicznością i kontestacyjną postawą stało się właściwie ostatnim bastionem autentyczności. Kolejne generacje to już raczej zwrot ku cyfrowości. I nie ma znaczenia, czy temu przyklaskujemy, czy nie i czy uznajemy to za proces naturalny, czy za powolny upadek wyższych wartości. To fakt, który staje się udziałem nawet naszych ikon. Nie przestają one być co prawda wiarygodne, bo wiarygodności tej bronią, ale jednak mocno się również przy tym zmieniają. W czasach przedinternetowych można było porozmawiać z Eddiem Vedderem spacerującym i jeżdżącym na deskorolce dookoła katowickiego Spodka, spontanicznie przybić z nim piątkę i wyrazić swe dla niego uwielbienie. Dziś o takiej dostępności artysty decyduje jego barczysty ochroniarz.
Czasy się zmieniają – jak mawiają niektórzy. Wystarczy zresztą spojrzeć na drogę, jaką na przestrzeni ostatnich ponad dwudziestu lat pokonały zespoły, których jesteśmy fanami. Dobrze pamiętamy ich trudne początki, koncerty dla stu osób grane w zapyziałych klubach, a potem bunt wobec rosnącej popularności, czy nawet dramatyczne zwroty w życiu. Od tamtej pory zmieniły się co prawda okoliczności, bo koncerty mają dziś dużo większy rozmach, kluby zastąpiły stadiony, a bunt przekształcił się w bardziej stonowany sposób wyrażania myśli. Jedno pozostaje jednak niezmienne – jasny przekaz twórczości. Chyba właśnie po tym poznaje się prawdziwe ikony – to, co w nich najważniejsze nie ginie pomimo upływającego czasu i ulegającego transformacjom świata.