Bradley Cooper, w jednej ze swoich wypowiedzi przyznał, iż przygotowując się do roli muzyka country Jacksona Maine’a inspirował się Eddiem Vedderem. Widać to choćby w specyficznym sposobie poruszania się i wysławiania bohatera filmu „Narodziny gwiazdy”. Nie jest to jednak udawanie kogoś, kim się nie jest. Bradley po prostu staje się Jacksonem. U boku Coopera, z niemałą przyjemnością, oglądamy Lady Gagę, choć sformułowanie „u boku” to, w tym przypadku, zdecydowany eufemizm. Gaga nie przypomina zupełnie standardowej siebie i być może dzięki temu błyszczy blaskiem czystego diamentu. Jest nieprzerysowana, naturalna, dziewczęca. Trudno powiedzieć by oboje – Cooper i Gaga grali, są oni bowiem tak wiarygodni i przekonujący w swoich rolach, że momentami ma się wrażenie, że nie znajdujemy się w kinie, a towarzyszymy bohaterom w autentycznych sytuacjach z ich życia. Między aktorami czuć przysłowiową chemię, emocje są tu niewymuszone i wierzymy im choćby wtedy, gdy filmowa Ally, wzburzona, wyrzuca z łazienki swego męża, lub gdy Jackson oglądając występ żony w Saturday Night Live sięga ze smutkiem po butelkę. Zdecydowanie przemawia do nas relacja głównych bohaterów, która opiera się na fundamencie wzajemnego wsparcia, ocierającego się nawet o współuzależnienie. Ally trwa bowiem u boku swego męża nawet wtedy, gdy ten jest dla niej nieprzyjemny, szorstki, czy ośmiesza ją na oczach tłumu.
Dla mnie „Narodziny gwiazdy” to film muzyczny. Muzyka ilustruje niemalże każdą scenę pomagając w interpretacji kolejnych wątków, lub zwyczajnie, w sposób poetycki opisując stany emocjonalne bohaterów. Fabuła koncentruje się przede wszystkim na relacji miłosnej Ally i Jacka, nie ma tu wiele mowy choćby o utracie prywatności przez osoby sławne, ani Jack ani Ally nie zachowują się też jak celebryci. Film pokazuje, że tzw. gwiazdy to tak naprawdę ludzie z krwi i kości, z problemami i słabościami, które są istotniejszą częścią ich życia niż sama sława. Jackson wydaje się więc być zdziwiony faktem, że ludzie go rozpoznają, a Ally jest nawet zdecydowana zrezygnować ze swojego tournee po to, aby wspierać męża i być przy nim w trudnym dla niego czasie. Metaforę normalności stanowi wspólny dom Jacka i Ally, który nie jest otoczony przez papparazzi, i w którym bohaterowie znajdują schronienie wracając do niego, jak każdy z nas, po długim dniu pracy. Oboje artyści skupiają się przede wszystkim na życiu ze sobą. Muzyka, twórczość, choć odgrywa ważną rolę i poniekąd o nich stanowi, a także ich łączy, jest jednak raczej tłem, otoczką. To miłość jest dla nich właśnie wspomnianym domem, wokół którego wyrastają inne ważne budowle. Pytanie, czy uczucie głównych bohaterów stałoby się aż tak płomienne i silne gdyby nie muzyka?
Choć motyw burzliwego związku wysuwa się w produkcji na pierwszy plan, to jednak film porusza jeszcze inne, równie ważkie kwestie. Widzimy więc uzależnionego muzyka, który zmaga się z problemem zdrowotnym (niedosłuch) wpędzającym go w poczucie beznadziei i pogłębiającym u niego stany depresyjne. Niezwykle zdolnego człowieka, który promując swoją partnerkę musi zmierzyć się z podszeptami własnego ego. Jack uruchamia także wszystkie pokłady swej wyrozumiałości, po to, aby nie dać żonie odczuć tego, że czuje się co najmniej zawiedziony jej artystycznymi wyborami.
Ally z kolei, właściwie do samej sceny finałowej pozostaje nieśmiałą i niepewną siebie dziewczyną, która nie może uwierzyć w swój niebywały sukces. Dlatego tak bardzo bolą ją słowa męża, który w chwili zwątpienia mówi jej, że jest brzydka i żałosna. W końcu to właśnie tego Ally obawia się najbardziej – że ludzie jej nie pokochają, a więc zadany przez ukochanego cios jest trafny, bo zadany poniżej pasa.
Pomimo wszystko, film pozostaje momentami niedopowiedziany, niektóre motywy są ledwie muśnięte, ale podskórnie czujemy, że mają duże znaczenie dla rozgrywających się na ekranie wydarzeń. Poza tym, choć dużo tu wulgaryzmów, a kolejne sceny kipią czasem od nadmiaru bodźców, pojawiają się również momenty wyciszenia (scena w garderobie po występie Ally w klubie drag queen, scena z parkingu) czy wręcz obrazy ściskające za serce. Kibicujemy tej parze i chcemy happy endu, choć od pewnego momentu film staje się już niestety przewidywalny. Zawiedzie się jednak ten, kto spodziewa się finiszu rodem z Harlequina. Historia może wydawać się z pozoru banalna, opowiedziana jest jednak na tyle oryginalnie, że nie trąci kiczem.
Film wieńczy scena, w której brat Jacksona opowiada o teorii Maina dotyczącej sposobu widzenia przez niego muzyki, jako zbioru 12 nut, z których, w zależności od poziomu kreatywności, można stworzyć dowolną ilość kombinacji. Motyw ten można potraktować także jako swoistą metaforę dla problemu uzależnienia oraz programu 12 kroków, który pomaga w walce z nałogiem. W tym wypadku, podobnie jak przy pisaniu piosenek, efekt końcowy jest również zależny od zastosowanych metod.
Przytoczonych w opowieści Bobby’ego 12 nut zostało niewątpliwie wspaniale wykorzystanych przy tworzeniu soundtracku do „Narodzin gwiazdy”. Ścieżka dźwiękowa jest naprawdę wyborna i słucha się jej jak bardzo dobrego albumu rockowego. No, może z drobnymi elementami popu, ale serwowanego w dobrym guście i bez nachalności. To raczej styl Jessie Ware niż Britney Spears. Przebojowe i emocjonalne „Shallow”, czy równie doskonałe „Always Remeber Us This Way” natomiast to majstersztyki wśród utworów serwowanych na ścieżkach dźwiękowych. Zdziwię się, jeśli któraś z tych kompozycji nie dostanie Oskara.
Bradley Cooper wykonał kawał dobrej roboty reżyserując ten film. Podjął także bardzo dobrą decyzję angażując do zagrania głównej roli kobiecej Lady Gagę. Jeśli idzie o Bradleya, widza zaskakuje jego naprawdę rasowy, rockowy wokal, w przypadku Gagi zaś kręcimy z niedowierzaniem głową, że tak dobra z niej aktorka. Po dawce emocji jakie nam serwują bohaterowie wychodzimy jednak z kina z ciężarem w piersi. Film „Narodziny gwiazdy” nie daje raczej nadziei, a nawet po trosze ją odbiera. Jest prawdziwą tragedią naszych czasów, ale równocześnie tragedią ponadczasową. Dramatyczne uczucie, trudne relacje, fatalne wspomnienia, rodzinne obciążenia, czy w końcu niemożność poradzenia sobie z demonami własnej osobowości – wszystko to problemy uniwersalne. Od tego, jak poskładane zostaną elementy tej układanki zależy czy historia do nas przemówi. Historia Ally i Jacka trafia w samo serce, czyli tam, gdzie rodzi się miłość.