Jadąc na zeszłoroczny koncert Jerry’ego Cantrella miałam nadzieję, że uda mi się spełnić marzenie i spotkać Jerry’ego również poza sceną. Od początku wiedziałam, że jeśli poproszę go wtedy o autograf to chcę żeby go złożył na rzeczy mającej dla mnie wyjątkowo sentymentalną wartość. Dlatego zabrałam ze sobą pierwszy solowy album artysty w wydaniu kasetowym czyli rzecz, która jest moją własnością od dwudziestu pięciu lat.
Jak widzicie, marzenie o spotkaniu Jerry’ego udało mi się spełnić, co więcej zamieniłam z nim kilka wypowiedzianych niemalże w amoku słów, dostałam kostkę gitarową z muszką z okładki „Brighten” i przybiłam z Cantrellem „żółwika”. Wierzcie lub nie, ale było to dla mnie niesamowite i totalnie surrealistyczne przeżycie i nigdy nie uwierzę tym, którzy twierdzą, że to żadne mecyje spotkać swojego idola.
Uwielbiam solowe dokonania Jerry’ego, uważam, że są wspaniałym dopełnieniem jego obrazu jako wybitnego muzyka i kompozytora. Dodatkowo, pokazują go z nieco innej strony ponieważ na solówkach Cantrell jest samodzielnie i w stu procentach odpowiedzialny za efekt końcowy i trochę ryzykuje odsłonięciem swoich „miękkich części”, oraz naraża się na krytykę i porównania. Zupełnie nie dziwi mnie jednak fakt, że muzyk pokroju Jerry’ego, oprócz bycia frontmanem kapeli chce także pracować wyłącznie na swoje prywatne konto. Wyobrażam sobie ile pomysłów i procesów twórczych rodzi się w głowie takiej osoby. Dlatego, gdy w 1998 roku Cantrell nagrał i wydał „Boggy Depot” – pierwszy z trzech solowych albumów, wydawało się to być dla niego naturalną koleją rzeczy. I choć w każdym umieszczonym na tej płycie dźwięku słychać, że to Jerry to również bardzo dobrze słychać, że to nie jest Alice in Chains.
![](https://thesuperunknown.pl/wp-content/uploads/2023/04/337258263_546844257624976_798029050054650463_n-1024x786.jpg)
Cantrell przystąpił do pracy nad albumem „Boggy Depot” jeszcze w czasach, gdy jego macierzysty zespół uczestniczył w swojej ostatniej, przed bardzo długim okresem przestoju, trasie koncertowej. Pracował przez cały 1997 rok, po drodze przekładając datę premiery płyty, która pierwotnie miała się ukazać jesienią 1997 i podejmując w tym czasie współpracę z aż czterema wybitnymi basistami, w tym Lesem Claypoolem, a także sprawdzonym producentem Tobym Wrightem. O wsparcie poprosił też swoich kolegów z Alice in Chains – Mike’a Ineza i Seana Kinneya. Ta zacna ekipa pomogła Jerry’emu w uzyskaniu efektu, który magazyn „Billboard” opisał jako “ugruntowanie reputacji wokalisty, tekściarza i performera działającego na swoich warunkach.”. Choć byli i tacy, jak dziennikarz Stephen Thompson, który najwyraźniej przesłuchał zupełnie inny album, ponieważ stwierdził o nim, że jest „kolejną złą post-grunge’ową płytą”.
Pamiętam, że gdy dawno, dawno temu usłyszałam „Cut You In” – pierwszy singiel z „Boggy Depot” zdziwiło mnie to, że wyraźnie słychać tam dęciaki (to sprawka Angelo Moora z Fishbone), które nadają całości specyficznego kolorytu. Z kolei „Settling Down” zaskoczyło mnie delikatnym motywem fortepianowym, a „Breaks My Back” specyficznym przesterem użytym do zarejestrowania wokalu Jerry’ego. Ten drugi jest także jednym z dwóch najdłuższych utworów na płycie (pobija go tylko zamykający całość „Cold Piece”). Najbardziej eksperymentalny w tym zestawieniu wydaje się być właśnie wieńczący zestawienie „Cold Piece”, w którym wyeksponowano partie sekcji dętej, a najbardziej cantrellowy – mocno zakorzeniony w muzyce country „Between”.
![](https://thesuperunknown.pl/wp-content/uploads/2023/04/cut-you-in.jpg)
Co ciekawe, utwory „Settling Down” i „Hurt a Long Time” pierwotnie przymierzane były do umieszczenia ich na płycie Alice in Chains, podczas gdy dla mnie najbliższa dokonaniom tego zespołu jest kompozycja „Keep the Light On”, z charakterystycznym ciężkim riffem gitarowym i delikatnym przejściem w środku utworu.
Mam taką refleksję, że „Boggy Depot” była płytą będącą nie tylko wyrazem muzycznych fascynacji Jerry’ego, ale też czymś w rodzaju glejtu potwierdzającego, że artysta ma do powiedzenia zdecydowanie więcej niż tylko to, do czego przyzwyczaił słuchaczy w Alice in Chains. Nie było w tym, co prawda, szoku percepcyjnego na miarę „Scream” Chrisa Cornella a raczej pokazanie się Cantrella z nieco innej, równie ciekawej strony.
Solowa twórczość Jerry’ego została doceniona nie tylko przez fanów, lecz również przez samego Layne’a Staleya, który bardzo ciepło i pochlebnie wypowiadał się na jej temat. Koncert Cantrella z 1998 roku był nawet ostatnim publicznym wyjściem w życiu Layne’a.
Album „Boggy Depot” był oczywiście promowany koncertowo, Jerry udzielał też poświęconych temu wydawnictwu wywiadów, między innymi w programie „120 minutes” w MTV. Sam przyznawał, że był nieco onieśmielony tym, że, siłą rzeczy, musiał znajdować się w centrum uwagi, ale poradził sobie w tej nowej roli znakomicie. Nawiasem mówiąc, Jerry nie musi wcale sięgać po wymyślne rozwiązania aby przyciągnąć uwagę odbiorcy podczas koncertów, jest magnetyzujący bez użycia jakichkolwiek ozdobników.
![](https://thesuperunknown.pl/wp-content/uploads/2023/04/my-song.jpg)
Warto wspomnieć jeszcze o oprawie graficznej krążka, która pięknie koresponduje z jego tytułem. Tytułowy Boggy Depot to znajdujące się w Oklahomie miasto-widmo a widoczny na okładce zbiornik wodny to Clear Boggy Creek. Okolice potoku były często odwiedzane przez Jerry’ego i jego rodzinę gdy ten był mały, ale do dziś stanowią dla nich jedną z ulubionych destynacji. To tam powstały niektóre teksty na „Boggy Depot” i to w tych rejonach, odpowiedzialny za stronę wizualną płyty Rocky Schenck, zrobił swoje fotografie, w tym tę okładkową. Bardzo podoba mi się jej zamysł, Jerry wydaje się tu być taki niewinny i czysty, choć przecież naciera się błotem. Ale jest w tej fotce jakaś szlachetność, tak, jakby Cantrell dawał nią sygnał: „to ja, taki jestem, take it or leave it”. Zresztą, w tekstach artysta także nikogo nie kokietuje, są to bowiem wyjątkowo osobiste wycieczki, w których nie brakuje zgorzknienia i żalu.
Skoro już jesteśmy przy oprawie graficznej krążka to wskazane jest wspomnieć także o teledyskach, które powstały do dwóch z trzech singli z płyty. W „Cut You In” dostajemy samochodowe pościgi, rebelię, wybuchy i Jerry’ego wyglądającego jak typowy biker, podczas gdy „My Song” jest niepokojący, bo Cantrell odgrywa w nim rolę ofiary porwania, lecz także nieco uwodzicielski ze względu na specyficzne ujęcia i ten niezwykle elegancki anturaż wokalisty.
![](https://thesuperunknown.pl/wp-content/uploads/2023/04/Za-kulisami-My-song.jpg)
Wszystkie single z „Boggy Depot” trafiły na listę Billboardu, z czego „Cut You In” zawędrował tam najwyżej bo na piątą pozycję i pozostał w tym zestawieniu najdłużej – 23 tygodni. Teledysk do tego utworu był także nominowany do nagrody Billboard i to w dwóch kategoriach (Best Hard Rock/Metal Clip i Best New Hard Rock/Metal Artist Clip), lecz niestety przegrał z Marilynem Mansonem i Limp Bizkit. A tak na marginesie, w obrazie tym zagrały dwie bliskie Jerry’emu osoby – jego ojciec i Sean Kinney. Co więcej, w okolicy ukazania się teledysku MTV zorganizowało na antenie konkurs pod nazwą „Jerry Cantrell’s Muscle Car Madness”, którego zwycięzca mógł wygrać nie tylko użyty w videoclipie samochód, ale także wycieczkę do Los Angeles aby osobiście poznać bohatera całego tego zamieszania.
Podczas warszawskiego koncertu Jerry zagrał tylko trzy pochodzące z „Boggy Depot” utwory a ja chętnie usłyszałabym tę płytę na żywo w całości. Ilekroć wkładam ją do odtwarzacza, przenoszę się w czasie i nie mogę wprost uwierzyć, że robiąc to dziś cofnę się aż o dwadzieścia pięć lat!
Może Jerry pokusi się o jakieś specjalne wydanie „Boggy Depot” na okoliczność tak dojrzałej rocznicy? To także wielce ucieszyłoby moje kolekcjonerskie serce. To co, startujemy z „Boggy Depot”? U mnie „Dickeye” już robi swoją robotę.