Ci, którzy od dłuższego czasu odwiedzają moją stronę wiedzą, że od zdarza mi się organizować tu krótkie wycieczki poza seattlowskie rejony. Dziś także to zrobię choć, akurat w tym przypadku, doszukanie się powiązań z grungem nie będzie skomplikowanym zadaniem.
Właśnie mija dwanaście lat od wydania „Wasting Light” – siódmego studyjnego krążka Foo Fighters. I proszę się nie oburzać, że, jako foofightersowy neofita, uwzględniam ich twórczość w moich wpisach ponieważ akurat ta płyta jest silnie związana z przeszłością Dave’a Grohla, a co za tym idzie z osią, wokół której kręci się moje pisanie. Zresztą zaraz sami się o tym przekonacie.
Album „Wasting Light” z założenia miał być takim, który zdefiniowałby Foo Fighters, tak samo jak w przypadku AC/DC zrobiła to płyta „Back to Black”. Zmierzając w tym kierunku zespół podjął określone i niekoniecznie komfortowe decyzje, z których najważniejszą była taka, że płyta miała zostać nagrana analogowo a to oznaczało, że podczas nagrywania muzycy właściwie nie mogli popełniać błędów. Należało zatem dobrze przećwiczyć materiał przed przystąpieniem do rejestrowania a jego edycja odbywała się nie za pomocą programów komputerowych a przy użyciu…żyletki. Posłużył się nią natomiast nie kto inny jak legendarny Butch Vig – ten sam, który w 1991 roku wyprodukował „Nevermind” Nirvany a później jeszcze jeden album studyjny dla Foo Fighters i to również taki, który nagrywano w wyjątkowych okolicznościach. Ale o tym opowiem przy innej okazji.
Wybranie odpowiedniego producenta, który przyklaśnie szalonym pomysłom grupy było dla jej członków kluczowe i, choć Vig początkowo uważał, że chęć nagrywania płyty bez użycia komputera to nieśmieszny żart, ostatecznie sprostał wszystkim wymaganiom i poddał się bez walki.
Studiem nagraniowym „Wasting Light” stał się garaż Dave’a, który przystosowano do tego, aby mógł spełniać odpowiednie warunki – wnętrze wygłuszono dywanami i wypełniono mikrofonami, w środku dobudowano budkę do nagrywania wokali oraz stworzono specjalny system komunikacji ponieważ konsole dowodzenia znajdowały się w umieszczonym na podwórku namiocie. Wykorzystano też sprzęt, na którym zespół wcześniej grał i rejestrował dwa ważne dla siebie albumy – „There is nothing left to lose” oraz „One by One”. Na nagranie każdego z utworów przeznaczono tydzień i w tym czasie Dave tworzył i dopracowywał teksty. Czasem, co możecie zobaczyć w dokumencie ”Back and Forth”, w iście spartańskich warunkach oraz przy akompaniamencie dziecięcych śmiechów i pisków.
Efekt zastosowania wszystkich wspomnianych wyżej zabiegów przerósł chyba najśmielsze oczekiwania muzyków bowiem album odniósł naprawdę duży sukces komercyjny debiutując na pierwszym miejscu list przebojów w aż jedenastu krajach i zdobywając cztery nagrody Grammy (w tym w kategorii Best Rock Album). Tych jedenaście zebranych pod wspólnym tytułem utworów przez krytyków klasyfikowanych było jako post-grunge, rock alternatywny i hard rock i w zamierzeniu faktycznie miały one być surowymi i mocnymi kompozycjami o „radiowej” długości. Wśród nich znalazły się hity jak „Rope” czy „Walk”, klasycznie rockowe „Back and Forth”, wykrzyczany „White Limo” czy otwierający całość fantastyczny „Bridge Burning” a także sentymentalny w wydźwięku „I Should Have Know”, który w warstwie lirycznej nawiązywał do postaci Kurta Cobaina a instrumentalnie angażował Krista Novoselica (muzyk zagrał tu na basie i akordeonie). Sposób w jaki Grohl w tym utworze śpiewa nie pozostawia wątpliwości co do tego, jakie uczucia mu towarzyszą.
Płytę reprezentowało aż sześć singli, wśród których największą popularność (i dwie statuetki Grammy) zdobył „Walk”, z towarzyszącym mu dowcipnym i nawiązującym do filmu „Upadek” teledyskiem. Teledyskom także warto zresztą poświęcić trochę miejsca. „Rope” został wyreżyserowany przez samego Grohla a obraz grających w pomieszczeniu o transparentnych ścianach muzyków zarejestrowano starym sposobem – na taśmie VHS. Z kolei w nagrodzonym statuetką Grammy „White Limo” pojawił się legendarny Lemmy Kilmister a w „These Days” postawiono na chętnie wykorzystywaną formę videoclipu stworzonego z ujęć koncertowych występów grupy. Najlepsze jednak było to, że trzy dni po ukazaniu się płyty zespół zagrał ją w całości w swoim Studio 606 i udostępnił nagranie na You Tube, natomiast miesiąc wcześniej odbyła się premiera filmu dokumentującego proces nagrywania „Wasting Light” zatytułowanego „Back and Forth”.
Dziennikarze przychylnie ocenili album „Wasting Light” doceniając, że zespół niejako wrócił tą płytą do swoich korzeni. Wśród jej zalet wymieniano melodyjność chwytających za serce utworów o świetnym brzmieniu, afirmujące życie teksty i dobrze wyważony środek ciężkości. Choć znaleźli się i malkontenci twierdzący, że „Wasting Light” to klisza, rozmyślnie i z pełną premedytacją stworzona pod granie jej w wielkich arenach. Tylko czy należy ten argument traktować jako zarzut? Przecież Foo Fighters jest zespołem wypełniającym największe sale koncertowe, który na swoim koncie ma sporo kompozycji będących typowymi stadionowymi hymnami. To konwencja, w której Dave i jego koledzy czują się jak ryby w wodzie. Dość powiedzieć, że wraz z płytą „Wasting Light” powrócił nie tylko dawny duch grupy, ale również, po czternastu latach rozbratu – Pat Smear.
„Wasting Light” to, w tym momencie, mój ulubiony album Foos. I piszę „w tym momencie” gdyż goni go rozpędzony „Sonic Highways” a po piętach depcze obu „Concrete and Gold”.
Poniżej znajdziecie teledysk do utworu „These Days” i z sześciu możliwości wybrałam właśnie tę, ponieważ uwielbiam ten rodzaj videclipów. Nie wiem jak Wy, ale gdy oglądam takie obrazki energia dosłownie wyrywa mnie z fotela.