Dawno nie miałam okazji oglądać tak nietypowego i pod pewnymi względami dziwnego filmu co „Montage of Heck”. To wyreżyserowana przez Bretta Morgena produkcja opiewająca życie lidera Nirvany Kurta Cobaina, która miała swoją premierę 24 stycznia 2015 roku.
Niewątpliwą zaletą dokumentu jest jego strona wizualna. Reżyser posłużył się bowiem kapitalnym pomysłem na sposób realizacji, wykorzystał oryginalne rysunki Kurta oraz jego zapiski z dziennika do stworzenia wizualizacji, dzięki którym film zyskuje zupełnie nową jakość i miejscami przestaje wręcz być dokumentem. W ogóle, nie należy moim zdaniem, przywiązywać się za bardzo do tego, że to, co pokazane na ekranie to udokumentowane i niepodważalne fakty. Dużo tu fabularyzacji i miejsca na samodzielną interpretację. A wykorzystane prace z pewnością pokazują Kurta jako drobiazgowo planującego swoje ruchy, skrupulatnego i wyczulonego obserwatora otaczającej go rzeczywistości.

Jako punkt wyjścia dla zachowań artysty i jego specyficznej postawy życiowej traktuje się w „Montage of Heck” problemy rodzinne muzyka, rozwód rodziców, rodzinne zawirowania i związane z nimi poczucie odrzucenia odczuwane przez tego młodego chłopaka. Przez większość życia Cobain walczył o to, aby mieć pełną, szczęśliwą rodzinę i nie być wykluczonym. Owo dążenie do bycia akceptowanym, ale również niezaprzeczalny talent i zmysł artystyczny zaprowadziły Kurta do najważniejszego muzycznego rozdziału jego życia – Nirvany. Jak się okazuje, z jednej strony – członkowie zespołu, młodzi, niedoświadczeni muzycy żądni byli sukcesu, o czym świadczą choćby zapiski ponaglające do rozsyłania swoich nagrań demo do wytwórni płytowych. Z drugiej zaś, byli oni kompletnie nieprzygotowani na popularność, która na nich spadła i nie mieli pojęcia o niszczącej sile machiny, jaką jest show biznes.

Film o Cobainie jest w gruncie rzeczy smutny, pokazuje zagubienie, depresję, samotność ale jednocześnie nie koloruje postaci Kurta, nie wybiela jej niepotrzebnie. Dowodzi raczej, że był on człowiekiem z krwi i kości, z wadami, niewłaściwymi zachowaniami, błędami. Nie miał feedbacku w postaci zdrowych relacji rodzinnych, budował więc swoją rodzinę tak, jak umiał. Pisał nawet o odpowiedzialności i najwyższym dobru, jakim dla niego jest dziecko, co było szczere, ale równocześnie dość naiwne. Wyidealizowany obraz rodziny, jaką chciał mieć Kurt szedł bowiem w parze z zażywaniem przez niego i Courtney narkotyków oraz ich problemami z opieką społeczną. Narkotyki, choć oczywiście są w filmie wspominane to potraktowane są tu raczej marginalnie, nie odgrywają najważniejszej roli w tej historii. Postępujące uzależnienie Kurta ukazane jest w sposób dyskretny, bez epatowania obrazem nieradzącego sobie z życiem ćpuna, jakim lubiły go przedstawiać media. Reżyser skupił się raczej na zobrazowaniu zagubienia Cobaina oraz relatywizmu w jego podejściu do narkotyków (wie, że są złe i mu szkodzą, ale jednocześnie wraz z Courtney nabija się z tego, że prasa posądza ich o branie). Oboje z Love wydają się być jak para nastolatków, ich zachowanie nacechowane jest niedojrzałością, rockandrollowym stylem życia i bycia, co z pewnością wynika z ich podobnego stosunku do świata.

Mam wrażenie, że w „Montage of Heck” ukazane są jakby dwie odrębne od siebie postaci – Kurt jako muzyk, artysta, oraz Kurt jako tzw. zwykły człowiek. Dla mnie, bez terapii, pracy nad sobą ale i wsparcia otoczenia postaci te nie miały większych szans na połączenie się w jedną. Za dużo tu problemów z przeszłości, również takich zamiatanych pod dywan, zbyt wiele złych emocji, które ujawniały się w postaci przytłaczających problemów zdrowotnych Kurta. Jak ujęła to w filmie siostra Cobaina, nie był on osobą, która mogłaby prowadzić zwyczajne życie.
Produkcja Bretta Morgena zawiera bardzo ciekawe, obszerne fragmenty wcześniej niepublikowanych nagrań, zarówno prywatnych, rodzinnych, jak również z występów – tych pierwszych, kameralnych oraz tych z Nirvaną już u szczytu popularności zespołu. Film traktuje jednak głównie o życiu prywatnym Kurta. Pomimo tytułu nawiązującego bezpośrednio do twórczości muzycznej Cobaina, nie ma tu odniesień do poszczególnych płyt czy utworów Kurta, prób ich interpretacji, czy opisów historii ich powstania. Pojawienie się tytułów jedynie podtrzymuje chronologię wydarzeń. Szkoda, bo tego rodzaju historie mogłyby wzbogacić, dopełnić obraz tego niezwykłego człowieka. Jednak takie karkołomne posunięcie mogłoby okazać się za trudne dla twórcy obrazu, który i tak włożył mnóstwo prawdziwie mrówczej pracy w powstanie filmu.

To jednak paradoks, że postać, której zainteresowanie jej życiem prywatnym ciążyło, która odcinała się od blichtru show biznesu, po śmierci doczekała się filmu o sobie złożonego w głównej mierze z prywatnych nagrań i intymnych historii. Dlatego właśnie film jest w pewnym sensie dziwny, bo to trochę tak, jakby zaglądać komuś – nomen omen – do sypialni. Z jednej strony nie sposób pozbyć się ciekawości tego, co dalej, a z drugiej to jednak krępujące i nienaturalne. Rozumiem zamysł twórczy reżysera, myślę, że przede wszystkim zależało mu na odczarowaniu postaci Kurta, a nie na zabiciu jego prywatności. Znamienna pod tym względem jest także końcówka filmu, nie ma tu mowy o snuciu teorii i domysłów dotyczących okoliczności śmierci artysty, po prostu pojawia się informacja o tym, że odszedł a poprzedzona ona jest pokazującymi się na ekranie zapiskami muzyka zawierającymi głównie jedno napisane przez Kurta zdanie: „Kill yourself”. Czasem takie niedopowiedzenie wystarczy za całe zakończenie.