Gdy Jerry Cantrell po raz pierwszy usłyszał śpiewającego Layne’a Staleya był przekonany, że ma do czynienia z potężnym harleyowcem a nie drobnym i nieśmiałym blondynem. Jerry pięknie wypowiadał się na temat tego spotkania wspominając, że Layne od początku jawił mu się jako idealny kandydat do tego, by wraz z nim stworzyć zespół.
Wyraził też opinię, której nie będę kaleczyć tłumaczeniem ponieważ najlepiej brzmi ona w oryginale: „I considered his voice to be my voice.”. Przekonanie Layne’a do wspólnego grania nie było jednak łatwym zadaniem i Jerry dołożył wielu starań, aby ostatecznie tak się stało. Panowie poznali się bliżej i zaprzyjaźnili, gdy zamieszkiwali razem w Music Bank – miejscu, w którym wiele zespołów z Seattle odbywało swoje próby. I było to czymś w rodzaju braterskiej miłości od pierwszego wejrzenia, po prostu idealnym dopasowaniem.
Determinacja, pracowitość i upór w dążeniu do celu przełożyły się na podpisanie przez Alice in Chains kontraktu z Columbią i wydanie pod skrzydłami tej wytwórni debiutanckiej płyty. Po „Facelift” było jednak czuć, że to dopiero początek a nadal poszukujący swego brzmienia zespół ma jeszcze sporo do powiedzenia. Tak narodził się „Dirt” – największy komercyjny sukces grupy. Paradoksalnie, okres nagrywania płyty był także okresem największej fascynacji Layne’a heroiną. Artysta nagrywał swoje partie będąc często pod jej wpływem, co więcej przyprowadzał też czasem na sesje nagraniowe swojego dilera.
Jak można podejrzewać, obecność substancji psychoaktywnych nie pozostała więc bez wpływu na zawartość i tematykę albumu. Kompozycje „Junkhead”, „Dirt”, „God Smack”, „Hate to Feel” oraz „Angry Chair” opowiadają tę samą historię, której bohater w kolejnych jej rozdziałach przechodzi przez następujące po sobie fazy – od totalnego zachwytu narkotykami po niewyobrażalną wręcz rozpacz związaną z postępującym i niedającym się już zatrzymać uzależnieniem. Utwory „Hate to feel” i „Angry Chair” są w całości dziełem Layne’a, natomiast „Junkhead”, „Dirt” i „God Smack” zostały stworzone przez niego wspólnie z Jerry’ym. Na tym etapie panowie nie nagrywali już jednak swoich partii wokalnych razem, jak mieli to w zwyczaju czynić wcześniej. Layne poprosił nawet o zbudowanie w studiu czegoś w rodzaju budki, w której zamykał się po to, aby nikt wtedy na niego nie patrzył gdy chciał zarejestrować swój wokal.
Zaskoczenia nie stanowił fakt, że stosunki między członkami Alice in Chains stały się dość napięte. Uzależnienie Layne’a i Mike Starra, który również często sięgał po narkotyki, dawały się we znaki całemu teamowi. Ze współpracy z Alice in Chains wycofał się będący częścią duetu menadżerskiego grupy Kelly Curtis ponieważ czuł się zbyt przerażony wpływem narkotyków na wszystko, co wiązało się z jej istnieniem. Choć Layne podejmował próby leczenia odwykowego, zorganizował sobie też „samodzielny detox” to każde z tych działań kończyło się klęską a wokalista wracał do nałogu i coraz bardziej się w nim pogrążał. Apogeum swego stanu osiągnął chyba podczas trasy promującej „Dirt”. Czas pomiędzy kolejnymi koncertami z trasy Staley spędzał głównie na chodzeniu do klubów, piciu oraz zażywaniu gigantycznych ilości kokainy i heroiny. Ku swej rozpaczy, zauważył wtedy również pewną zależność zachodzącą pomiędzy jego postawą a zachowaniem młodych fanów Alice in Chains, dla których artysta był niewątpliwą inspiracją.
Trasa koncertowa z 1992 roku była jednak destrukcyjna, szalona oraz wypełniona używkami i seksem nie tylko dla Layne’a. Jerry Cantrell opisując tamten czas powiedział nawet: „Byliśmy jak jakieś dzikie wieprze. We wszystko wchodziliśmy. Po kolana” (za „Wszyscy kochają nasze miasto” Mark Yarm).
Nagrany w dziwnej, zanurzonej w trudnych emocjach i wewnętrznych niesnaskach atmosferze album promowało aż 5 singli, z których największą sławę zyskały odnoszący się do historii ojca Cantrella „Rooster” oraz poświęcony pamięci Andy’ego Wooda „Would?”. Druga z wymienionych kompozycji, wraz z pochodzącym z „Facelift” utworem „It Ain’t Like That” pojawiła się także na ścieżce dźwiękowej filmu „Singles” i niewątpliwie przyczyniła do popularyzacji „brzmienia z Seattle”.
Okrzyknięty przez krytyków opus magnum zespołu „Dirt”, moim zdaniem idealnie odzwierciedla nastroje, jakie panowały w szeregach Alice in Chains, jak również pokazuje które wątki były w tamtym czasie dla członków grupy tymi dominującymi. A były nimi z pewnością uzależnienie, kłopoty w relacjach interpersonalnych, przygnębienie, śmierć.
Mroczny i raczej depresyjny klimat muzyki oraz ciężkość tematyki tekstów podbija oprawa graficzna płyty. Mnie kojarzy się ona z obrazami religijnymi, ale raczej takimi, które przedstawiają apokalipsę. Nie były to czasy, gdy powszechnie stosowano efekty komputerowe a więc, aby uzyskać pożądany efekt autor zdjęcia okładkowego – Rocky Schenck musiał zbudować w studio fotograficznym misterną konstrukcję ze skrzynek po jabłkach, pianki i gliny. Wielokrotnie ucinano spekulacje jakoby na zdjęciu widniejącym na obwolucie „Dirt” miała widnieć ówczesna dziewczyna i wielka miłość Layne’a Staleya – Demri Parrot. Naprawdę była to łudząco do niej podobna modelka Mariah O’Brien, z którą Rocky już wcześniej współpracował.
Można powiedzieć, że „Dirt” przyświecała określona koncepcja, a tymczasem błędy organizacyjne sprawiły, że pierwsze tłoczenia albumu zawierały nieprawidłową kolejność utworów, natomiast w wydaniach australijskim, europejskim i kanadyjskim „Down in a Hole” wciśnięto między „Angry Chair” a „Would?” burząc tym samym przyjęty przez muzyków zamysł. Nie przeszkodziło to jednak płycie w uzyskaniu nominacji do nagrody Grammy oraz otrzymaniu statuetki podczas gali MTV Video Music Awards w kategorii Best Video from a Film (za „Would?”).
Czy „Dirt” to jeszcze grunge? Czy muzyka Alice in Chains w ogóle kiedykolwiek była typowo grunge’owa? Te pytania chyba nigdy nie znajdą jednoznacznych odpowiedzi. Ja także się waham i ilekroć słucham muzyki Alice in Chains mam wrażenie, że jest ona fuzją wielu gatunków, z których niezwykle utalentowani muzycy ulepili nurt charakterystyczny tylko dla ich brzmienia. Kolejny album Alicji jedynie tę teorię potwierdził, był bowiem zwrotem ku akustycznemu brzmieniu i pokazał określony, ale odmienny potencjał zespołu.
To piękne, że w 29 rocznicę wydania płyty „Dirt” mogę śmiało powiedzieć, że zupełnie nie brzmi ona jakby została nagrana przed prawie trzema dekadami. Ale takie to właśnie były czasy, że wiele wydawnictw z tamtego okresu okazało się być prawdziwymi i ponadczasowymi perłami, których słucha się z zapartym tchem do dziś.
Dla spragnionych ciekawostek zostawiam link do artykułu, w którym znajdziecie relację z tworzenia zdjęcia okładkowego albumu „Dirt”: