Wtorkowe spotkanie z Editors było moim pierwszym spotkaniem z tym zespołem. Wiem już, że na pewno nie ostatnim. Dla mnie był to koncert z gatunku tych, które zapierają dech w piersiach i wprawiają słuchacza w stan ekstazy.
Może niektórych zdziwi to śmiałe stwierdzenie, bo w końcu Editors to nie Pink Floyd, a krakowski Klub Studio to nie wypasiona hala koncertowa. Niemniej jednak, ja takie koncerty lubię najbardziej, gdy jest kameralnie, a możliwość podejścia pod barierki nie graniczy z cudem, gdy można nawiązać jakąkolwiek interakcję z artystami, a przede wszystkim gdy dobrze widać, słychać i czuć. Podczas występu Editors wszystkie te warunki zostały spełnione. Z nawiązką, ponieważ panowie chętnie rozdawali uśmiechy, zbliżali się do fanów, utrzymywali kontakt wzrokowy, a nawet dziękowali nam za przyjście używając w tym celu naszego pięknego języka.
Muzycznie i artystycznie koncert Editors był ucztą na najwyższym poziomie. Brzmieli wspaniale, bez choćby jeden skuchy, a Tom Smith na żywo wypadł po prostu znakomicie. Wrażenia potęgowała gra świateł – nienachalna, ale idealnie budująca odpowiedni nastrój.
Co do setlisty to była ona przewidywalna w stosunku do poprzedzających krakowski występ grupy czterech innych koncertów z trasy Black Gold Tour. Nie czyni to jednak z tego faktu zarzutu. W zestawie utworów znalazły się bowiem takie sztandarowe kompozycje zespołu jak „Papillon”, „A Ton of Love”, „Formaldehyde”, „An End Has a Start”, „Bullets” oraz stosunkowo nowe „Magazine” i „Violence”. A na dokładkę kultowe już „Munich” i „Smokers Outside the Hospital Doors”. W nieco odmiennych aranżacjach zaprezentowano „Ocean of Night” oraz „Nothing”, doskonale wypadło również moje ukochane „Sugar”. Niezwykle przejmującym momentem był ten, gdy, mniej więcej w połowie koncertu na scenie pozostał jedynie Tom Smith i przy akompaniamencie gitary akustycznej wykonał utwór „The Weight of the World”. Uwielbiam takie chwile, nabieram wtedy niczym niezmąconej pewności, że żadne fajerwerki czy najbardziej okazałe kostiumy sceniczne nie zastąpią talentu i umiejętnego wyrażania emocji płynących z muzyki.
Choć niektóre utwory Editors grali już pewnie po raz tysięczny to w żadnym momencie nie dali odczuć zgromadzonej w Krakowie publiczności, że to dla nich rutyna. Wręcz odwrotnie, miało się wrażenie, że granie sprawia im ogromną radość, jest swego rodzaju misją. Żadnych półśrodków, żadnego zblazowania, zero znużenia. To naprawdę ważne i budujące, gdy artysta potrafi zagrać koncert tak, jakby robił to po raz pierwszy w życiu.
Jestem przekonana, że Editors stworzą jeszcze dużo wspaniałej muzyki. Nie odcinają kuponów od tego, co już osiągnęli, ale równocześnie nie odżegnują się od swoich korzeni, nie proponują rewolucji, ale ewolucję.
Co ciekawe, zapytana przez znajomą o to, jaki rodzaj muzyki wykonują Editors nie potrafiłam odpowiedzieć jednoznacznie. Dla mnie jest to bowiem fuzja wielu gatunków muzycznych. Smakowita i oryginalna, a co więcej, pozostająca poza zasięgiem mainstreamu.