Wpisy

A burning torch

Dziś krzyżują się ze sobą dwie rocznice, które dla fanów grunge’u są tak samo znaczące, jak i niestety smutne.

Gdy 25 lat temu pojawiła się w mediach informacja o samobójstwie Kurta Cobaina byłam nastolatką, która nie przeżyła jeszcze swojego momentu fascynacji muzyką Nirvany. Jednak każdy, a więc także i ja, wiedział kim był Kurt Cobain, bo już za życia, czy tego chciał czy nie – człowiek ten stał się ikoną. Oraz, zupełnie niezamierzenie, trendsetterem, czego dowodem było umieszczenie strojów inspirowanych stylem Kurta w pokazach mody najbardziej znanych projektantów.

Wtedy, gdy Cobain popełnił samobójstwo Internet nie był jeszcze aż tak popularnym i wszechmocnym narzędziem, jednak w prasie natychmiast pojawiły się zdjęcia z miejsca, w którym Kurt zakończył swoje życie. Moment ten dał również początek snuciu wszelkich teorii spiskowych oskarżających Courtney Love o posiadanie udziału w jego odejściu. Samego muzyka zaś zaczęto traktować trochę na kształt produktu marketingowego. Teraz nie jest to już zjawisko zaskakujące, ale wtedy było rzadko spotykane. Zwykle śmierć znanej osoby natychmiast winduje ją i jej twórczość na szczyty popularności nawet, gdy jej gwiazda już nieco przygasa, a w mediach rozbiera się na czynniki pierwsze jej życie szukając powodów odejścia. Po samobójstwie Cobaina napisano setki artykułów i przynajmniej kilka książek, z których każda miała wyjaśniać to, jakim był człowiekiem. I oczywiście, trudno się nie zgodzić z tym, że osobowość Kurta miała zasadnicze znaczenie dla tego jak poprowadził on swoją karierę, co tworzył  i jaki był jego stosunek do popularności. Żył balansując nad przepaścią, intensywnie, z dużą wrażliwością, a nawet przewrażliwieniem. Jednak człowieka kształtują przecież także inni, a do nich Cobain jakoś w życiu szczęścia miał niewiele.

To wspaniale, że muzyka, którą tworzył Kurt, dziś stanowi kanon rocka. Wkrótce muzyczny świat obchodzić będzie 30 rocznicę wydania debiutanckiego „Bleach” Nirvany. Tych mijających 30 lat nie pokryło albumu patyną, a jedynie go uszlachetniło.

Tego samego dnia co Kurt, tylko 8 lat później odszedł także inny wielki artysta – Layne Staley. 5 kwietnia 2002 roku ostatecznie pogrążył się w otchłani swego nałogu umierając w samotności. Moim myślom o Laynie zawsze towarzyszy smutek. Mam wrażenie, że on naprawdę chciał wyrwać się ze szponów nałogu, jednak zupełnie nie widział jak to zrobić. Podejmował próby, walczył, obiecywał samemu sobie rozstanie z narkotykami, ale koniec końców, i tak coś sprawiło, że się poddał. Może po prostu nie wierzył w swoją siłę? Z pewnością bardzo źle wpłynęła na niego śmierć narzeczonej – Demri Lary Parrot, z którą łączył go pulsujący emocjami związek. Choć, według mnie, niebagatelny wpływ na wybory życiowe Layne’a miały także jego doświadczenia z dzieciństwa.

Jakkolwiek by tego nie analizować, każda śmierć jest olbrzymią stratą i co do tego nie ma wątpliwości. Postaci Layne’a i Kurta obudowane zostały legendami, a każdy fan pokusił się pewnie kiedyś o podjęcie rozważań dotyczących dalszego muzycznego rozwoju tych artystów. Są jednak tacy ludzie, których określa się mianem postaci tragicznych. Według mnie zarówno Kurt, jak i Layne należeli do tej grupy. Wiele czynników złożyło się na to, że nie zdołali oni wyjść z ciemnego lasu swoich myśli, lęków i traum.

Mijają kolejne lata a fani nadal nie wyrzucają ze swych serc tak Cobaina, jak i Staleya. Można nawet powiedzieć, że artyści ci stali się wręcz postaciami kultowymi. Ich muzyka natomiast to ścieżka dźwiękowa wielu życiowych historii, coś, co nigdy nie ulegnie przedawnieniu. Według mnie, to właśnie o tym warto pamiętać przy okazji tych smutnych rocznic, których każdy z nas-fanów wolałby nie musieć obchodzić nigdy.

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *