Dwa lata temu przeżyłam szok, gdy otworzyłam swój komputer i w Internecie przeczytałam wiadomość o śmierci Scotta Weilanda. Wtedy nie sądziłam nawet, że wkrótce czeka mnie jeszcze większy szok, gdy w maju 2017 roku przeczytam o samobójstwie Chrisa Cornella. Tego typu informacje, nie dość, że są niezwykle smutne same w sobie, to jeszcze dla mnie mają osobisty wymiar. Muzyka, której przedstawicielem był między innymi Scott Weiland ukształtowała mnie, była tłem dla ważnych wydarzeń mojego życia, często pomagała w chwilach zwątpienia i zachwycała każdorazowo, gdy była przeze mnie słuchana. Ciężko mi zatem pogodzić się z faktem, że tak Scott, jak i Chris nie stworzą już w muzyce niczego nowego, nie będę miała szansy zobaczyć ich na żywo i nie przeczytam o ich nowych projektach, czy ciekawych kolaboracjach.

Scott Weiland przez wielu traktowany jest jak postać tragiczna. Muzyk przez lata zmagał się z nałogiem narkotykowo-alkoholowym i demonami własnego umysłu, podejmował próby leczenia odwykowego, a nawet, za przyczyną narkotyków spędził kilka miesięcy w więzieniu. Ale ja chcę pamiętać, że Scott był przede wszystkim świetnym wokalistą i twórczym artystą. Przynajmniej trzy z jego projektów, które osiągnęły duży sukces – Stone Temple Pilots, Velvet Revolver i Scott Weiland and the Wildabouts to jedne z ważniejszych zespołów amerykańskiego rocka.
Choć w muzyce Scotta słychać różne inspiracje to jednak pozostał on najbliżej rocka, grunge’u i alternatywy. Wielokrotnie zmieniał swój wygląd, niejednokrotnie prezentując się dość androgenicznie. Myślę, że po prostu, po ludzku poszukiwał najlepszej formy na wyrażenie siebie, zarówno w muzyce, jak i w swoim imagu. Dowodem na to może być też fakt, iż artysta współpracował z muzykami różnych nurtów (m.in. Sheryl Crow) a także nagrywał różnorodną muzykę, w każdej odsłonie czując się sobą. I tak, poza oczywistymi w dyskografii Scotta produkcjami Stone Temple Pilots czy Velvet Revolver trafić możemy chociażby na album “A Compilation of Scott Weiland Cover Songs” – jak wskazuje tytuł płytę zawierającą covery, czy “The Most Wonderful Time of the Year”, na którym Scott śpiewa bożonarodzeniowe standardy.

Tak wszechstronny i utalentowany artysta nie ustrzegł się jednak przed brakiem stabilności emocjonalnej. Był trzykrotnie żonaty, przyznał, że cierpi na zaburzenia afektywne, został aresztowany za posiadanie narkotyków, odsiedział wyrok, po którym był poddany nadzorowi, a pod koniec lat 90-tych miał epizod polegający na tym, że na dwa miesiące wprowadził się do pokoju hotelowego, w którym przede wszystkim zażywał narkotyki. To było „powolne samobójstwo”, jak zmaganie się z nałogiem określił Layne Staley w utworze „Wake Up” choć Scott faktycznie samobójstwa nie popełnił. Jego śmierć była nieszczęśliwym wypadkiem, wynikiem zażycia mieszanki narkotyków i innych środków psychoaktywnych a więc czymś niezamierzonym. Szkoda tylko, że nikt i nic w porę nie powstrzymało Scotta przed ostatecznym popadnięciem w otchłań nałogu.

Scott Weiland, człowiek o niewymownie smutnym spojrzeniu dokładnie dwa lata temu został znaleziony martwy w swoim busie, którym podróżował w czasie trasy koncertowej z zespołem Wildabouts.