Dziś w Polsce obchodzimy Dzień Wszystkich Świętych i niezależnie od tego, czy wiążemy go z obrządkami religijnymi czy po prostu chcemy wtedy wspominać tych, którzy odeszli, jest to dzień refleksji. Zwykle chłodna, nierzadko deszczowa listopadowa aura dodatkowo potęguje nostalgiczny wymiar tego święta.
Pomimo tego, że mam świadomość nieuchronności śmierci, to jednak wiadomość o tym, że ktoś odszedł na zawsze jest dla mnie niezmiennie szokiem. W tym roku takim właśnie szokiem była dla mnie śmierć Chrisa Cornella. Ciągle, gdy piszę lub wypowiadam słowo „śmierć” w połączeniu z jego nazwiskiem – nie mogę w to uwierzyć.
Może się to komuś wydać śmieszne, bo przecież piszę o osobie, której nigdy nie poznałam, ale gdy dowiedziałam się o tym, co się stało poczułam się tak, jakby wraz z Chrisem umarła część mojej młodości i cząstka moich wspomnień. Moja przygoda ze słuchaniem muzyki rockowej zaczęła się właśnie między innymi od Soundgarden. Gdy poznałam twórczość tego zespołu, ale również Pearl Jam, Nirvany czu Alice in Chains przeżyłam bodaj największy muzyczny zachwyt mojego życia. Dodam, że były to czasy bez Internetu, Facebooka, You Tube itp. Wszystkie upolowane informacje, przesłuchane kasety (nierzadko pirackie), obejrzane videoclipy, przylepione na ścianach plakaty były na wagę złota. Wtedy liczyła się tylko wiedza dotycząca muzyki, nikt nie znał pojęć tabloid czy portal plotkarski więc czytało się w zasadzie wyłącznie o muzycznych dokonaniach ulubionych artystów. Dopiero dużo później dowiedziałam się np. o tym, że Eddie Vedder ma żonę. Chyba jestem trochę staroświecka ale do tej pory skupiam się głównie na tym, co dotyczy samej muzyki. Dlatego, gdy zmarł Chris Cornell nie miałam rozległej wiedzy na temat jego życia prywatnego, ale w tamtym momencie zostałam nią niemalże zbombardowana. Nie mnie oceniać tego, co działo po 18 maja, ani postępowania żony Cornella, czy faktu, że ujawniono opinii publicznej pełny raport autopsyjny muzyka. Mam oczywiście na ten temat swoje zdanie, ale chcę pamiętać przede wszystkim jedno – że Chris Cornell był człowiekiem o ogromnym talencie, wspaniałym głosie i wybitnych zdolnościach do pisania piosenek różnego kalibru. A przy tym wszystkim odznaczał się skromnością, empatią i ciepłem w podejściu do ludzi. Nie sądziłam, że napiszę to zanim sama nie dożyję przynajmniej 60-tki, ale: Rest in Peace, Chris.. Dziś nie mogło zabraknąć tego utworu.
https://www.youtube.com/watch?v=Bgsg9xfsSoc
Tytuł wpisu jest cytatem z utworu „Say Hallo 2 Heaven”. Cały wers brzmi: „Now I’m warm from the candle, but I feel too cold to burn”