Charakterystyczny motyw z okładki albumu „In Utero”, czyli anioł o wyjątkowo anatomicznym wyglądzie jest jednym z tych, które natychmiast kojarzą się z Nirvaną.
Teraz nawet w sieciówce, można kupić t-shirt przedstawiający wariację na temat tej okładkowej grafiki i muszę przyznać, że ja także ją uwielbiam, lecz trochę uwiera mnie fakt, że stała się ona po prostu produktem, trendem, czymś co w tym momencie wielu ludziom pewnie nawet nie łączy się z muzyką. A warto wiedzieć, że pomysł na takie zilustrowanie zawartości albumu wyszedł od samego Cobaina i towarzyszyło mu również stworzenie kolażu, który z kolei zdobił tył okładki, oraz że koncepcja ta przyczyniła się do tego, jak ostatecznie zatytułowano płytę. Początkowe „I Hate Myself and I Want to Die”, czy późniejsze „Verse/Chorus/Verse” byłyby adekwatne, ale przyznacie sami, że to „In Utero” okazało się być brakującym puzzlem, który dopełnił całości obrazu.
W lutym 1993 roku w Minnesocie było śnieżnie i mroźnie, a więc panowały tam wprost wymarzone warunki do tego, aby nie rozpraszając się nadto, skupić się wyłącznie na pracy. Dlatego, gdy Kurt, Dave i Krist zawitali do studia Pachyderm, gdzie oprócz pomieszczeń do nagrywania znajdowały się także pomieszczenia użytkowe, przyjęli właśnie taką strategię działania – przerywać swoje twórcze działanie tylko ze względu na konieczność zjedzenia posiłku i sen. Panowie mieli określoną i bardzo konkretną wizję tego, jak będzie brzmieć ich nowy album i dlatego do współpracy zaprosili Steve’a Albiniego, dla którego tworzenie surowej brzmieniowo płyty stanowiło naturalny sposób postępowania. Albini słynął ze swojej bezkompromisowości i wręcz błyskawicznego miksowania materiału. Zgrywanie „In Utero” zajęło mu i tak „aż” pięć dni, co po zsumowaniu z sześcioma przeznaczonymi na rejestrację ścieżek dało mniej niż dwa tygodnie nieprzerwanej pracy. Albini nagrywał intuicyjnie, tworząc naturalne warunki do tego, by dźwięk brzmiał jak najbardziej prawdziwie oraz był pozbawiony sztucznych ulepszeń. Stąd pomysł na obstawienie zestawu perkusyjnego dużą ilością mikrofonów, rejestrowanie partii bębnów w… kuchni czy nie dublowanie wokalu.
Niestety, obawiano się tego, jak miks Steve’a zostanie odebrany przez wytwórnię płytową a ponadto, Cobain nie był do końca zadowolony z ostatecznej wersji nagrań, chciał też za wszelką cenę uniknąć stworzenia czegokolwiek podobnego do „Nevermind” i finalnie, po pewnych przepychankach z Albinim zespół poprosił Scotta Litta o ponowne zmiksowanie utworów „Heart Shaped Box” i „All Apologies” a Boba Ludwiga o mastering całości.
Gdy spojrzymy na tytuły utworów, które znalazły się na trackliście albumu „In Utero” wyłania się z nich dość mroczny i specyficzny obraz tego, jaka tematyka może tu być poruszana. Co ciekawe, zarówno w tytułach, jak i w tekstach kompozycji, psychologowie doszukiwali się czytelnych zapowiedzi samobójczej śmierci Kurta oraz przy pomocy kolejnych wersów tekstów analizowali jego osobowość. Cobain, swoim zwyczajem, mieszał odbiorcom w głowach mówiąc na przykład, że płyta „In Utero” jest bardzo „nieosobista” choć dobrze wiemy, że z prawdą miało to niewiele wspólnego.
Trzeci w dorobku album Nirvany został najpierw wydany w Wielkiej Brytanii, być może dlatego, że kraj ten zawsze z dużą przychylnością odnosił się do twórczości zespołu z Seattle. Oficjalną datą premiery krążka był jednak 21 września 1993 roku i to wtedy płyta trafiła do sprzedaży na całym świecie. Nie pobiła ona rekordu sprzedażowego „Nevermind”, ale w swojej ojczyźnie, i to zaledwie w trzy lata, pięciokrotnie pokryła się platyną. Na przestrzeni dwóch dekad dwukrotnie wspięła się także na pierwsze miejsca na listach Billboardu (w 1993 roku osiągnęła tę pozycję w zestawieniu „Billboard 200”, a w 2013 roku w „Top Catalog Albums”).
Trudno nawet wymienić wszystkie rankingi typu „the best”, w których „In Utero” się znalazło i trzeba też podkreślić, że album zachwycił nie tylko fanów zespołu, ale także krytyków. Dziennikarz magazynu „Rolling Stone” wyraził nawet bardzo bliską mojej opinię o tym, że jest on „triumfem woli i pragnienia”. Ten sam magazyn umieścił album na ósmym miejscu zestawienia „50 Greatest Grunge Albums”.
Z okazji 30 rocznicy ukazania się „In Utero” Nirvana przygotowała fantastyczne kolekcjonerskie wydanie swojej trzeciej płyty studyjnej zawierające, między innymi, album z niepublikowanymi zdjęciami grupy, ulotki, plakat koncertowy, laminat z tras koncertowych, a nade wszystko dwa winyle z zapisem kompletnych koncertów Nirvany z Los Angeles i Seattle. Zestaw prezentuje się naprawdę imponująco, jednak taka sama jest także niestety jego cena. Kusi bardzo ale, przynajmniej dopóki nie wygram w totka, muszę go sobie odpuścić.
To jednak nie koniec atrakcji, które przygotowano po to, aby odpowiednio uhonorować album zamykający studyjną dyskografię zespołu i oceniany jako będący powrotem Nirvany do korzeni. Na stronie Sonic Editions pojawiły się właśnie dziesiątki zdjęć Nirvany, w tym również te wcześniej niepublikowane, z których każde, oprawione w subtelną czarną ramkę, można nabyć drogą kupna i powiesić na ścianie w swoim domu. Niestety, zła wiadomość jest taka, że to także nie jest tania zabawa.
Ale przecież każdy z nas może znaleźć swój sposób na uczczenie trzydziestej rocznicy ukazania się jednego z najważniejszych krążków w historii. Najlepszą metodą wydaje mi się być po prostu posłuchanie tej muzyki. Szczególnie, że nawet po trzech dekadach brzmi ona nadal czadowo. W czasach mojej nastoletniości tym przymiotnikiem opisywało się rzeczy naprawdę godne uwagi, a za taką właśnie uważam ostatnią studyjną płytę Nirvany. Kocham ją całym sercem i często do niej wracam traktując jak moją ulubioną w dyskografii grupy. Wierzę też w tę przemożną i doskonale tu zrealizowaną potrzebę powrócenia do grania w starym stylu, a nade wszystko doceniam stylistyczną woltę, którą tym albumem wykonał zespół.
Na koniec zostawię Wam wyjątkowo osobliwe video promujące wydanie „In Utero”, które zostało przypomniane przez zespół 10 lat temu, w 20 rocznicę wydania albumu.