Wpisy

I am myself, like you somehow

O płycie „Ten” napisano już chyba wszystko, co się dało, rozbierając debiut Pearl Jam na czynniki pierwsze i głosząc peany na temat geniuszu tego krążka. Wszystko to wydaje się być ze wszech miar uzasadnione ponieważ „Ten” to jedna z tych płyt, które wywróciły do góry nogami ustalony porządek rzeczy. Dziś mijają trzydzieści dwa lata od jej wydania.

Ciekawym faktem jest ten, że pierwszy album w dorobku Pearl Jam wydano na miesiąc przed „Nevermind” Nirvany, który skierował oczy całego świata na deszczowe Seattle i zapoczątkował szaleństwo na punkcie pochodzącego stamtąd nowego gatunku muzyki. A więc tak de facto to Pearl Jam powinien był zgarniać laury i gratulacje, lecz zanim „Ten” zyskał należny temu krążkowi szacunek, to jednak „Nevermind” przetarł szlaki. A gdy już tak się stało, zespół pod dowództwem Eddiego Veddera szybko znalazł się w grupie tych najbardziej podziwianych, zarówno przez fanów muzyki, jak i żądnych świeżej krwi mediów na całym świecie. 

W styczniu 1991 roku, czyli na osiem miesięcy przed wydaniem swego pierwszego krążka, Pearl Jam nazywa się jeszcze Mookie Blaylock i ze swoim nieoszlifowanym materiałem gra koncerty jako support Alice in Chains. W marcu, już z nową nazwą, grupa wchodzi do studia nagraniowego London Bridge by zarejestrować swoje muzyczne pomysły i, co za tym idzie, stworzyć zestaw utworów, które następnie stają się tracklistą ich wielkiego debiutu.

W tym samym czasie członkowie zespołu pojawiają się także w nakręconym przez Camerona Crowe filmie zatytułowanym „Singles”, który finalnie mocno przyczynia się do rozpropagowania muzyki występujących w nim zespołów, oraz rozstają się z jednym, a związali z innym perkusistą.

Przełomem okazuje się być „Alive”, utwór wybrany na pierwszy oficjalny singiel grupy, do którego zespół, z pomocą kolegi Josha Tafta, tworzy niskobudżetowy teledysk. Na horyzoncie pojawia się też wtedy kolejny perkusista – Dave Abbruzzese, który wreszcie na dłużej zagrzeje miejsce w składzie grupy. Dave debiutuje jako bębniarz Pearl Jam 23 sierpnia 1991 roku, podczas jednego z koncertów w ramach cyklu Sounds of Seattle. A cztery dni później ukazuje się „Ten”.

Ponieważ w tamtym czasie stacje radiowe nie bardzo mają ochotę grać muzykę proponowaną przez Pearl Jam jedyną drogą dotarcia do fanów okazują się być dla zespołu koncerty. Koncertuje on więc na potęgę, włącznie z tym, że w październiku, wraz z Red Hot Chili Peppers i The Smashing Pumpkins wyrusza w regularną trasę po Stanach Zjednoczonych. Oprócz oczywistego zestawu utworów grupa zaczyna włączać do setlist także covery, oraz nieznane dotąd publiczności numery. Panowie tak intensywnie promują swoje dokonania, że potrafią zagrać siedem koncertów w siedem dni, co w sposób nieunikniony odbija się na formie Eddiego Veddera, który nie należy przecież do wokalistów stojących spokojnie na scenie, a raczej zyskuje sławę nieustraszonego wspinacza wysokościowego. Zespół występuje nieprzerwanie od września 1991 roku do lipca roku następnego, zaliczając w tym czasie także swoje pierwsze koncerty w Europie.

Świetne jest to, że choć do końca 1991 roku sprzedaż „Ten” nie osiąga jeszcze milionowych nakładów Pearl Jam ma już swój fan club. Od wtedy, tradycją stanie się wydawanie przez zespół singli świątecznych, które trafiać będą wyłącznie do członków owego fan clubu. Zaś co do milionów sprzedanych egzemplarzy to w 1992 roku sytuacja zasadniczo się w tym względzie zmienia, a w roku 2009 „Ten” trzynasty raz pokrywa się platyną. Była w tym pewnie również zasługa wydania zremasterowanej wersji tego albumu w czterech różnych formatach oraz fakt, iż udostępniono go wówczas w Internecie do pobrania.

„Ten” – reedycja

Rok 1992 przynosi trzy kolejne single i teledyski, występ Pearl Jam w ramach serii MTV Unplugged, a także pojawienie się grupy na festiwalu Lollapalooza. W Kalifornii Eddie i Chris Cornell dołączają nawet do tłumu festiwalowiczów i wraz z nimi uczestniczą w słynnej, uwiecznionej na zdjęciach błotnej kąpieli. To jednak nie koniec intensywnych działań artystycznych Pearl Jam. Zespół pojawia się na gali MTV Video Music Awards, gra set na imprezie zorganizowanej w związku z premierą „Singles”, występuje na koncercie z okazji trzydziestolecia muzycznej działalności Boba Dylana oraz na swoim pierwszy Bridge School Benefit Neila Younga. A to i tak jedynie reprezentatywna część tego, co Eddie’mu i spółce udaje się w tym roku zaliczyć. Niesamowite jest to, że wtedy takie szalone tempo nikogo nie dziwiło bo wszyscy je sobie narzucali, natomiast dziś mianem trasy koncertowej określa się raptem trzy zaplanowane na jeden miesiąc występy, a niektórych artystów wyczerpuje pojawienie się w dwóch na krzyż programach śniadaniowych.

Eddie w błotnej kąpieli na festiwalu Lollapalooza

Wracając zaś do dzisiejszego bohatera to wydaje się, że album „Ten” miał szansę powstać dzięki zapisanemu w gwiazdach splotowi fortunnych zdarzeń, a spotkanie Eddiego z resztą załogi było po prostu ich przeznaczeniem. Płyta okazała się natomiast być rejestrem doświadczeń i emocji, które wprost kipią z każdego wersu i każdej zagranej tam nuty. Mamy tu więc historię patologicznej relacji rodzinnej, opowieść o nastolatce bardzo źle potraktowanej przez otoczenie, czy chłopcu nie mogącym znaleźć zrozumienia wśród bliskich, jak również wyciskający łzy opis niespełnionej miłości, oraz rozliczenie z duchami przeszłości. Mocny kaliber, ale, jak pokazał czas, to właśnie tego wtedy potrzebowali młodzi ludzie w każdym niemalże zakątku globu. Talent i pomysłowość muzyków z Seattle sprawiły zaś, że brzmienie Pearl Jam zachwycało i wybijało się wysoko ponad przeciętność. Tam namacalnie czuć było niezwykłość i nietuzinkowość, które dawały nadzieję na kolejne wspaniałe dokonania.  

Dziś skupiłam się na „Ten” przypominając w jaki sposób album ten zaprowadził członków Pearl Jam na sam szczyt i jakie pokłady determinacji w nich wyzwolił lecz tego samego dnia przypada również rocznica wydania innej przełomowej w dorobku grupy płyty, a mianowicie „No Code”.

O ile „Ten” był dla Pearl Jam pierwszym poważnym krokiem na drodze do wielkiego ogólnoświatowego sukcesu, o tyle „No Code” złamał pewne schematy. Dokładnie pięć lat po wydaniu swego debiutu panowie podjęli ryzyko i wykonali karkołomną woltę wraz z „No Code” otwierając zupełnie nowy rozdział ich muzycznej historii.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

CAPTCHA ImageChange Image