O wydanym 29 lat temu albumie „Jar of Flies” napisano już naprawdę sporo i wielokrotnie rozebrano jego zawartość na czynniki pierwsze biorąc pod lupę specyficzne brzmienie, delikatność i nietypowość tej trwającej zaledwie nieco ponad pół godziny płyty.
Na pewno była ona zaskoczeniem, pojawiła się bowiem po niezwykle mocnym „Dirt”, niejako w kontrze do muzyki tam umieszczonej. Choć wcześniej, w 1992 roku fani dostali już małą próbkę akustycznej odsłony twórczości Alice in Chains w postaci EPki „Sap” to jednak wydawało się, że będzie ona stanowiła jedynie niepowtarzalny wyimek w ich dorobku. A tymczasem, członkowie zespołu, nieco zmęczeni mocarnością swojej muzyki oraz niedogodnościami wielomiesięcznej trasy koncertowej, w której do niedawna uczestniczyli pod koniec 1993 roku za najlepszy pomysł uznali wejście do studia nagraniowego z nowym basistą na pokładzie (Mike Starr chwilę wcześniej stracił swoją posadę) i zarejestrowanie z nim kilku nowych kawałków. Tak się złożyło, że wyszły z tego stonowane i niezwykle przestrzenne kompozycje, które finalnie postanowiono jednak wydać na płycie. A ta zrobiła niemałe zamieszanie jako pierwsza EPka w historii muzyki w chwili swojego debiutu zaliczając pierwsze miejsce na liście Billboardu i będą nominowaną do dwóch nagród Grammy.
Geniusz materiału z „Jar of Flies” wydaje się być tym większy, że został on stworzony zaledwie w ciągu tygodnia przez pozbawionych dachu nad głową i pomieszkujących w London Bridge Studio muzyków.
Album zarejestrowano na taśmie, przy użyciu analogowej i popularnej w latach 70-tych konsoli Neve 80-68 oraz bez udziału Pro-Tools. Płytę wyprodukował sam zespół a jej miksowaniem zajął się Toby Wright, który potem jeszcze kilka razy współpracował z Alice in Chains.
„Jar of Flies”, jako kolejna produkcja zespołu, zyskała nietuzinkową okładkę, za której stworzenie odpowiedzialny był Rocky Schenck. I znów, tworząc ją, fotografik mocno się poświęcił. Jego asystentka w pobliskiej stadninie koni łapała potrzebne do wykonania zdjęcia muchy i wielokrotnie tam wracała ponieważ muchy co rusz zdychały od upału, natomiast Schenck zakupił różnej wielkości słoje na przetwory mające służyć insektom za tymczasowy dom. Podobno do dziś je posiada (słoiki, nie muchy). Aby uzyskać „zwariowaną kolorystykę” okładki Rocky wykorzystał natomiast różne żele, którymi pokrywał lampy rozstawione w jego własnej jadalni. O bohaterze fotografii, młodym chłopcu, którego twarz widać w tle wiadomo tylko tyle, że miał na imię Jordon i był cierpliwym uczestnikiem całego przedsięwzięcia.
„Jar of Flies” stanowi, co prawda, nieoczywisty punkt w dyskografii Alice in Chains ale nie jest przecież czymś szokującym. Już na wcześniejszych albumach grupy bez problemu znaleźć można krótkie wycieczki w stronę bardziej stonowanego grania i nie sposób nie docenić ich piękna i doskonałości kompozycyjnej. Tym bardziej dziwi opinia wygłoszona przez dziennikarkę „Los Angeles Times”, która w 1994 roku przyznała „Jar of Flies” zaledwie dwie z czterech gwiazdek i skwitowała EPkę stwierdzeniem, że brak jej „ekspresyjnej intensywności i godnych zapamiętania melodii”, które charakteryzowały poprzednie dokonania grupy z Seattle. Za jedyne warte uwagi momenty tej płyty uznała „I Stay Away” i „Don’t Follow”.
Na szczęście inni krytycy chyba nieco pilniej odrobili swoją pracę domową uznając album za „boleśnie piękną i wstrząsająco smutną rewelację zagraną w niskiej tonacji” i doceniając jej mroczną stronę, która jest tu nad wyraz widoczna.
Nawiązując do „inności” muzyki składającej się na „Jar of Flies” w 1999 roku w wywiadzie udzielonym magazynowi „Guitar World” Jerry Cantrell powiedział: „Sukces ‘Jar of Flies’ pokazał nam, że możemy zrobić co nam się podoba i jest duża szansa, że to również spodoba się innym.”
Wydaje mi się, że nie ma chyba na świecie fana Alice in Chains, który byłby w stanie zignorować piękno „Jar od Flies” i jego bezsprzeczną wyjątkowość. Ta minimalistyczna forma zawiera w sobie maksimum treści i znaczeń. Cztery z siedmiu tekstów napisane zostały przez Layne’a Staleya i doszukamy się w nich odniesień do ówczesnego stanu emocjonalnego wokalisty. Refleksje o tym, że lepiej w ogóle nie istnieć niż nie móc być sobą i ewidentny eskapizm, który ujawnia się w co drugiej linijce dobitnie świadczą o tym, że jego problemy na tamtym etapie się nie skończyły. Z kolei w całości stworzony przez Jerry’ego Cantrella utwór „No Excuses” to rozczulające wyznanie skierowane do przyjaciela (wszystko wskazuje na to, że chodziło o Layne’a), w którym autor zapewnia go o swojej dozgonnej miłości i wsparciu. Jest to też pierwszy singiel i największy przebój pochodzący z tej płyty, zagrany również podczas słynnego koncertu unplugged.
Z ciekawostek warto wspomnieć o tym, że melodia z „Don’t Follow” stała się lejtmotywem serii „Mind Wide Open”, którą w 2020 roku rozpoczęła na swoim Instagramie Lily Cornell Silver. Był to cykl wywiadów, których bohaterami byli lekarze i osoby działające na rzecz ludzi znajdujących się w kryzysie psychicznym, a także znani i lubiani (w tym choćby Eddie Vedder, ale też Taylor Momsen, Ann Wilson czy Jack Osbourne).
Godny odnotowania jest także fakt, że na altówce słyszanej wśród pojawiających się na „Jar of FLies” smyczków gra April Acevez, wtedy dziewczyna, a teraz żona Matta Camerona. W ogóle wzbogacenie „I Stay Away” o sekcję tychże instrumentów było, według mnie, wspaniałym posunięciem a utwór robi przez to iście piorunujące wrażenie.
To co wokalnie robią na albumie „Jar of Flies” Layne z Jerry’m oczywiście stanowi ten najbardziej rzucający się w uszy czynnik – ich harmonie i niepowtarzalne wzajemne uzupełnianie się osiągają tu wprost mistrzowski wymiar. Uważam jednak, że na uwagę zasługuje również gra Seana Kinneya. Na EPce uzyskał on tak doskonałe brzmienie perkusji, że każdorazowo słuchając jej zbieram szczękę z podłogi.
Zresztą, „Jar of Flies” to po prostu album, na którym każdy element układanki znajduje się dokładnie w tym miejscu, w którym powinien, nie ma tam ani jednego zbędnego dźwięku, przesady czy też przebijającego się gdziekolwiek przekonania o własnej niezwykłości. Jest po prostu granie muzyki podane z wykorzystaniem wszelkich sprawdzonych prawideł i płynącej prosto z serca.
Po tym wszystkim, co przeczytaliście nie będzie to ani zagadką, ani zaskoczeniem jeśli wyznam, że „Jar of Flies” jest jedną z moich ukochanych płyt w ogóle. Ewenement, prawdziwy muzyczny pożar, wyjątek potwierdzający regułę – nazwijcie ją jak chcecie, tylko przy okazji sięgnijcie po nią i koniecznie, urodzinowo, jej dziś posłuchajcie.