Wczoraj minął rok od momentu, w którym album „Brighten” Jerry’ego Cantrella ujrzał światło dzienne i zagościł w naszych głośnikach. Nie mogłam sobie zatem odmówić przyjemności napisania kilku słów o tej płycie, która, miejmy nadzieję, szybciej niż „Degradation Trip” doczeka się swojego następcy.
Ale na razie to „Brighten” króluje w świadomości fanów, których Jerry nie rozpieszcza przecież dużą częstotliwością pojawiania się swoich solowych wydawnictw. Od wydania pierwszej do wydania trzeciej w pełni autorskiej płyty Jerry’ego minęły bowiem aż 23 lata. To prawie połowa mojego życia! Ale ja traktuję ten fakt jak coś pozytywnego bo oznacza, że Jerry jest w nim stale obecny. A czyż może być coś bardziej pozytywnego dla fana niż regularna aktywność jego idola?
Na „Brighten” składa się tak naprawdę zaledwie osiem premierowych kompozycji plus jeden cover w postaci zamykającego płytę i pochodzącego z repertuaru Eltona Johna utworu „Goodbye”. Może to i mało ale za to spójnie, treściwie i na wskroś cantrellowo. Znów dostajemy bowiem płytę, która nie próbuje nawet ocierać się o modne, nowoczesne trendy a jawnie uwidacznia swoje silne związki z muzyką hard-rockową, country i, oczywiście, wcześniejszymi dokonaniami jej twórcy. To także krążek w pewnym sensie „covidowy”, powstawał bowiem w szczycie pandemii i miał zostać wydany rok wcześniej ale ostatecznie dojrzewał przez kolejnych 13 miesięcy. Z uwagi na lockdown i późniejsze restrykcje był też nagrywany w nieco inny sposób, prace prowadzono w małych (zamaskowanych) grupach, które zabezpieczały się przed zachorowaniem jak tylko się dało.
Jerry zaprosił do współpracy muzyków, z którymi już wcześniej zdarzało mu się kolaborować, ale także takich, którzy dla niego samego mogli stanowić zagadkę, zaś niektóre współprace, jak ta z Duffem McKaganem, wyniknęły naturalnie, z przyjaźni i wspólnego jammowania. Bardzo istotną osobą mając wpływ na cały proces twórczy związany z powstaniem „Brighten” był, znany głównie z komponowania muzyki filmowej, Tyler Bates. Artysta miał już okazję poznać warsztat Jerry’ego, gdy pracowali nad utworem „A Job to Do” wykorzystanym w 2017 roku na ścieżce dźwiękowej filmu „John Wick: Chapter 2”. Między panami zdecydowanie wtedy zaiskrzyło dlatego, gdy na jedną z sesji nagraniowych „Brighten” Jerry przyniósł ze sobą riff, który miał się później stać trzonem utworu „Atone” Tyler Bates skwitował go stwierdzeniem: „To cały ty.” Chodziło mu oczywiście o specyficzne strojenie i to charakterystyczne dla Jerry’ego brzmienie. Tyler zagrał na płycie Cantrella ale także ją wraz z nim wyprodukował. Można też uznać, że to właśnie on był odpowiedzialny za dokooptowanie do tego muzycznego teamu Grega Puciato, który występuje na „Brighten” jako drugi wokalista. Panowie poznali się już w 2019 roku i Greg przeszedł coś w rodzaju „przesłuchania”, które odbyło się w domu Jerry’ego. Artyści przypadli sobie do gustu, również jeśli chodzi o wokalne harmonie ale wtedy nie chodziło o nagranie wspólnie płyty a zagranie dwóch koncertów w Los Angeles. Były to pierwsze solowe koncerty Jerry’ego od 15 lat, z bogatą i wypełnioną rarytasami setlistą, w tym wykonanym po raz pierwszy na żywo utworem „A Job to Do”. Po tym doświadczeniu Cantrell zaprosił Grega Puciato do partycypowania w powstaniu jego kolejnego solowego krążka, o którym wiedział ponoć od początku jak chce go zatytułować. Utwór „Brighten” stanowił tu więc coś w rodzaju kotwicy dla całego albumu i nadał mu ton. Niestety, przez swój tytuł płyta interpretowana jest często jako radośniejsza niż „Boggy Depot” i „Degradation Trip” choć, de facto, jak określa to sam jej twórca, jest ona po prostu kolejną odsłoną określonej muzycznej i lirycznej podróży.
Co ciekawe, wydawać by się mogło, że ktoś kto pisze tak cudowne, poetyckie teksty jak Jerry musi to robić bez większego wysiłku a tymczasem okazuje się, że dla muzyka tworzenie tekstów, w przeciwieństwie do komponowania muzyki, jest wyjątkowo dokuczliwe i trudne. Niemniej, efekt końcowy zachwyca a Jerry pozostaje wierny charakterystycznemu dla siebie stylowi pisania – bez kwiecistych opisów i ociekających górnolotnością fraz a w każdym z jego tekstów da się znaleźć takie fragmenty, które przemawiają do serca wyjątkowo głośno.
Wydaje mi się, że album „Brighten” w całości przesiąknięty jest nostalgią dojrzałego człowieka, który nie ma już zbyt dużo czasu i ochoty na rozliczanie się z demonami przeszłości, świadomego swoich mankamentów i błędów ale jednocześnie pogodzonego z ich istnieniem. Cantrell śpiewa więc: „Nobody breaks you like you in your heart. No one could write a more self-hating part” i choć to fakt, który nie zaskakuje, wyrażony jest tu w wyjątkowo dobitnych i trafnie dobranych słowach.
Jerry pięknie opisuje także miłość i znów jest ona trudna, niespełniona. Oniryczny syreni śpiew wspomniany w kompozycji „Siren Song” jest więc w kontekście tego uczucia świetnym, choć smutnym odniesieniem. A na marginesie, warto posłuchać tego utworu oglądając również teledysk, który sam Jerry Cantrell opisał jako: „idealne uzupełnienie muzyki, obraz opowiadający historię, od której wszystko się zaczęło i wykraczający daleko poza nią.”
Nieprzypadkowy wydaje się być również dobór zamykającego płytę coveru, czyli wspomnianego wcześniej „Goodbye”. To kompozycja pochodząca z wydanego w 1971 roku albumu „Madman Across the Water”, który Jerry wymienia jako jeden ze swoich ulubionych. Elton John, w takiej czy innej formie, pojawił się zresztą w artystycznym życiu Cantrella nie po raz pierwszy, w obu przypadkach z wielką ochota angażując się w proponowany projekt.
Między innymi magazyn „Guitar World” umieścił „Brighten” w swoim zestawieniu 20 najlepszych gitarowych albumów roku 2021, krytyczny odbiór tej płyt był wyjątkowo pochlebny a dziennikarze podkreślali, że „Brighten” jest świetnym, triumfalnym wręcz powrotem po 19 latach milczenia (tyle czasu upłynęło bowiem od wydania przez Jerry’ego poprzedniej solówki). Bardzo trafia do mnie stwierdzenie jednego z nich o tym, że „Brighten” to dowód na to, że Cantrell nie boi się rozwinąć skrzydła. Ja myślę, że po prostu nie musi już niczego i nikomu udowadniać.
„Brighten” to wspaniała płyta, promowana świetnymi koncertami, dająca wielką nadzieję na to, że Jerry w muzyce nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Sam przyznaje, że pomysły ciągle kotłują się w jego głowie, a niektóre z nich muszą poczekać nawet kilka lat aby móc nabrać ostatecznej, satysfakcjonującej formy, że tworzy właściwie bezustannie lecz nie nakłada na siebie presji. To mądre i rozsądne podejście artysty, który od tak wielu lat kroczy jasno wytyczonym szlakiem i który nigdy z tego szlaku nie zboczył choć jednocześnie ciągle pozostaje do końca nieodkryty.