Gdy w 1995 roku zespół Alice in Chains wydawał album roboczo zatytułowany „Tripod” miał już ugruntowaną pozycję na muzycznej scenie Seattle a na swoim koncie wiele milionów sprzedanych płyt. Te fakty można było z łatwością wykorzystać i odciąć kupony od tego, co już się osiągnęło. Grupa postawiła jednak na nagranie jeszcze mroczniejszego i mniej przebojowego albumu niż topowy „Dirt”.
„Alice in Chains”, bo tak brzmi oficjalny tytuł krążka to płyta, na której liryczny prym wiedzie Layne Staley i napisane przez niego teksty doskonale oddają nastrój, jaki towarzyszył artyście na tym etapie jego życia i muzycznej kariery. Druga strona tego medalu widoczna jest natomiast na nagranej mniej więcej w tym samym czasie płycie Mad Season „Above”. Layne był już wtedy mocno uzależniony od narkotyków a jego drogi z kolegami z macierzystego zespołu zaczęły się nieubłaganie rozchodzić. Dlatego też nagrywanie „Alice in Chains” było dość skomplikowanym procesem. Sesje czasem trwały bardzo długo a Layne’owi zdarzało się również w ogóle na nich nie pojawiać. Ponadto, artysta właściwie ciągle był pod wpływem jakichś substancji. O czasie komponowania Layne powiedział później tak: „Nie ma jakiegoś szczególnie głębokiego przesłania w tych piosenkach. Mówią o tym, co akurat działo się wtedy w mojej głowie. Mieliśmy dobre i złe momenty i uwieczniliśmy na taśmie kilka miesięcy bycia po prostu ludźmi.”
Słuchając albumu nie sposób jednak pozbyć się wrażenia, że w głowie Staleya krążyło sporo negatywnych myśli. Nawet oprawa graficzna płyty sugeruje jakiej zawartości można się na niej spodziewać. Trójnogi pies na awersie i trójnogi mężczyzna na rewersie okładki, jej mroczna kolorystyka, minimalizm i przerażające wręcz grafiki. Finalnie stworzono trzy różne wersje kolorystyczne obwoluty, a w Japonii oryginalną okładkę zastąpiono alternatywną, pozbawioną wspomnianych wcześniej zdjęć. Co ciekawe, panowie zdementowali plotki jakoby niepełnosprawny piesek z okładki był tym samym, który wystąpił w teledysku do „Grind”. Zaprzeczyli również temu, że pies należał do Jerry’ego Cantrella. Choć brzmi to komicznie, przeprowadzono casting na odpowiednio wyglądające zwierzę, Rocky Schenck zrobił im wszystkim zdjęcia i przefaksował je chłopakom z Alice in Chains a oni wybrali fotografię, która najbardziej odpowiadała ich wizji.
No właśnie, skoro już jesteśmy przy Rockym to zespół po raz kolejny podjął z nim współpracę. Oprócz stworzenia zdjęć okładkowych Rocky nakręcił też film promujący album zatytułowany „The Nona Tapes” oraz był autorem teledysku do „Grind”. „The Nona Tapes” stoi zresztą w pewnej kontrze do klimatu muzyki z albumu „Alice in Chains”. To dowcipny i totalnie wyluzowany mockument, w którym panowie folgują swojemu umiłowaniu dla przebieranek. Jerry Cantrell w roli eleganckiej dziennikarki Nony Weisbaum, poszukującej prawdziwego brzmienia Seattle to mistrzostwo świata.
Wracając natomiast do rzeczy najważniejszej – muzyki. Dla mnie przez długi czas album „Alice in Chains”, choć wspaniały, był głównie jednak niezwykle dołujący. Niedawno, nabrałam do niego nieco innego stosunku i teraz bardzo często do niego wracam. Nadal wzbudza we mnie niepokój ale już nie tak duży, jak wcześniej. Zgadzam się zresztą z jednym z krytyków, który po wysłuchaniu płyty powiedział, że wywołuje ona w odbiorcy duże poczucie dyskomfortu, a patrzenie na umieszczone we wkładce ryciny jest zwyczajnie trudne ze względu na ich mroczny charakter.
Biorąc pod uwagę powyższe fakty, zaskakującym może się wydawać to, że album „Alice in Chains” zadebiutował na 1 miejscu Billboardu i pozostawał w zestawieniu przez 46 tygodni. W USA pokrył się też podwójną platyną a „Grind” i „Again” były nominowane do nagrody Grammy. Moim zdaniem pokazuje to tylko dobitnie na jaki rodzaj muzyki ludzie mieli wtedy największe zapotrzebowanie, co najmocniej trafiało do ich serc. Ciężki, ciemny, poruszający i specyficznie oprawiony album „Alice in Chains” spełniał wszystkie kryteria pożądanej przez słuchaczy płyty.
Moi ulubieńcy z krążka to „Grind”, „Sludge Factory”, „Frogs” i „Head Creeps”. Utwory te mają dla mnie pewien wspólny mianownik i jest nim rozczarowanie ludźmi, ale też samym sobą, wewnętrzna walka z demonami, smutek i bezsilność. Dlatego też postrzegam cały album „Alice in Chains” jak testament Layne’a. Po jego wydaniu i po niewątpliwym zrywie, jakim był doskonały koncert MTV Unplugged to, co stanowiło o sile Alice in Chains zaczęło ulegać powolnej, acz systematycznej destrukcji a Staley schronił się w cieniu, w którym pozostał już do końca.
W książce „Wszyscy kochają nasze miasto” znaleźć można wypowiedź Nicka Terzo z Columbia Records, która, według mnie, doskonale opisuje wyjątkowość Alice in Chains jako zespołu. Nick powiedział: „Jako wokalista Layne miał potężną moc. Jak się do tego dołoży słodki i melodyjny głos Jerry’go w chórkach, to mamy do czynienia z zabiegiem wówczas zupełnie nieoczywistym i nietuzinkowym. Oni wokalnie się uzupełniali będąc jednocześnie zupełnie innymi wokalistami, a tymczasem każdy inny zespól ograniczał się jedynie do wspólnego odśpiewywania refrenów.”
Płyta „Alice in Chains” obchodzi dziś swoje 26 urodziny.
Ciekaw jestem, na ile ten „brudny trend” obfitujący w mroczne wokale, niestandardowe podejście do budowania kompozycji, oddalanie się od wypracowanego stylu, został wypromowany, a na ile był konsekwencją rozwoju.
Lata 95-97 to właśnie omawiany tutaj „self-titled” AIC, ale też „Load” Metalliki, czy chociażby „Ultra” Depeche Mode. Bystre ucho słuchacza muzyki z tamtego okresu znajdzie w nich wspólny, mroczny mianownik. Nawet, jeśli w danym utworze wkrada się melodia, w swojej prostocie i harmonii chwytliwa (chociażby brit-grungeowe „Heaven Beside You”), oczyma wyobraźni nie widzisz radosnego country-Cantrella w duecie z dowcipkującym blondaskiem Laynem (AiC), bluesującego Jamesa (Metallica), czy tańczącego boysbandowego Dave’a (DM).
Widzisz, słyszysz i czujesz zapadającego się emocjonalnie człowieka, autentycznego i niemal namacalnego jak koleś z gitarą w tunelu w środku miasta mijany podczas wieczornego spaceru.
W kapeluszu więcej banknotów niż zmieściłoby ci się w kieszeni, a w duszy wyschnięta studnia, której nigdy nimi nie zasypie.
Co do Alice in Chains – płyta ewidentnie spod szyldu „niemusimyjużnicudowadniać records”. Jednocześnie ciężka w odbiorze, ale upstrzona zwiewnymi momentami ulgi. Nie można się od niej uwolnić, ciągle kręci się w podświadomości. Labilna emocjonalnie. Jak ciąg. Jak zespół abstynencyjny.
Chwiejno-stabilna jak „tripod”.
Powiem Ci, że właśnie w ostatnich dniach, po czasie wróciłam do „Load” i miałam dokładnie taką samą refleksję, że ten album jest mocno połączony z dokonaniami AiC. Zresztą, muzycy tych dwóch zespołów się kumplowali, Meta była też obecna na widowni koncertu unplugged, gdzie z kolei wybrzmiał krótki fragmencik „Enter Sandman”. Tym powiązań da się znaleźć dużo więcej. Bardzo fajnie opisałeś to, jakie emocje zbudza „Tripod”. Tak jest, ta płyta z jednej strony przynosi ulgę, ale z drugiej powoduje jeszcze mocniejsze zapadanie się w mrok. Choć n=podtrzymuję, że nie spełni oczekiwań wszystkich odbiorców, jest wymagająca i potrzeba czasu na jej przetrawienie.